Drukuj

Po dziesięciu latach przerwy wznowił działalność wrocławski Teatr Zakład Krawiecki. Przedsięwzięcie reaktywowali jego byli aktorzy, którzy aktualnie są członkami artystycznego zespołu legnickiego Teatru Modrzejewskiej: Magda Skiba, Zuza Motorniuk, Rafał Cieluch, Paweł Palcat i Robert Gulaczyk. Na Scenie Gadzickiego wystawili własny spektakl „Psujesz trochę humor wszystkim dookoła”. Z całą piątką rozmawia Magda Piekarska.


Magda Piekarska: Jak się zaczęła wasza przygoda z Zakładem Krawieckim?

Magda Skiba: Może ja zacznę, bo jeśli chodzi o staż w Zakładzie, jestem w naszym gronie seniorką. Zaczęło się od Dominika Krawieckiego i Tomka Talerzaka, którzy zaprosili mnie do pracy nad spektaklem „Lekcja” Ionesco, która trwała cały rok. Znaliśmy się z wrocławskiej SKiBy, czyli Studium Animatorów Kultury i Bibliotekarzy. Próbowaliśmy po godzinach, w weekendy. To wtedy załapałam bakcyla, zaczęłam poważnie myśleć o aktorstwie. Premiera była okupiona ogromnym stresem. No i była inauguracją Zakładu Krawieckiego – to od tego momentu scena zaczęła funkcjonować pod tym szyldem.

Zuza Motorniuk: Ja trafiłam do Zakładu mniej więcej w tym samym czasie – równocześnie z „Lekcją” Dominik z Tomkiem przygotowywali wznowienie swojego wcześniejszego spektaklu, „Zatrudnimy trzeciego klauna” i weszłam do tej obsady, ale to nie była świeżynka, jak „Lekcja”. I czy nie wtedy zaczęły się próby do „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich i prawdziwej natury miłości” Brada Frasera? Na pewno były jakieś pierwsze przymiarki. Też uczyłam się w SKiBie, a Dominik miał dar wyławiania spośród słuchaczy ludzi, którzy mogliby zasilić teatr.

Tu powinniśmy zrobić pauzę i wyjaśnić, czym była SKiBA.

Magda Skiba: To była szkoła, przez którą przewinęło się mnóstwo artystów, między innymi Sebastian Majewski, który zakładał tam Scenę Witkacego. Wylądowałam w niej na specjalizacji teatralnej, kiedy nie dostałam się na aktorstwo na wrocławskiej PWST.

Rafał Cieluch: A ja byłem na kierunku filmowym, bo teatr wówczas w ogóle mnie nie interesował. Do Zakładu Krawieckiego ściągnęły mnie sprawy osobiste – poszedłem tam za Magdą Skibą, bo się w niej zakochałem. Więc nie będę wymyślał, że przyciągnęła mnie aura sztuki, że chciałem robić teatr. Na początku była Magda, teatr pojawił się później, z czasem spodobało mi się to, co chłopcy proponują. Dominik i Tomek to prawdziwi pasjonaci teatru, osobowości, które stały za całym tym mitem założycielskim Zakładu – dopiero później dołączyły do nich kolejne fantastyczne osoby.

Paweł Palcat: Ja byłem jednym z wyjątków – nie byłem w SKiBie, a kiedy Zakład zaczął działać, studiowałem w Warszawie na Międzywydziałowych Studiach Humanistycznych. Pierwszy spektakl Zakładu oglądałem w domu kultury w Bojanowie – zobaczyłem bardzo profesjonalny teatr, robiony przez moich rówieśników, z którymi czułem wspólną energię. Trafiłem tam dzięki Magdzie Engelmajer, z którą byłem wówczas związany. I kiedy okazało się, że zespół szuka aktora do „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich”, wszedłem w to. Pamiętam, były wakacje 2001 roku, kiedy zaczęliśmy próby. I zostałem, trochę z przypadku, trochę jako taki przybłęda. Ale uwiódł mnie nie tylko Zakład, także atmosfera SKiBy – artystyczna wolność, jaka tam panuje, to, że można zajmować się wszystkim, że taniec, film, teatr mieszają się jak w tyglu. Wydało mi się to na tyle pociągające, że po pierwszym roku MiSH, kiedy wciąż nie umiałem odnaleźć się w stolicy, powiedziałem sobie, że spróbuję jeszcze raz zdać do PWST, a jak się nie uda, pójdę do SKiBy.
 
Robert Gulaczyk: Moja historia jest jeszcze inna. Chciałem trafić do Zakładu, zazdrościłem tej grupie. Pamiętam, że próbowałem dostać się do obsady „Cud-nie” Larsa Norena – nie udało się, rolę dostał Sebastian Ziomek. Ale obejrzałem wtedy dwa spektakle Zakładu – właśnie „Cud-nie” i „Dolne partie – musical intymny” na podstawie „Monologów waginy” Eve Ensler i zakochałem się w tym teatrze. Potem Jacek Głomb zaprosił Magdę, Zuzę, Pawła i Rafała do pracy w Legnicy, Zakład się przeformatował, zarządzali nim wówczas Szymon Turkiewicz z Magdą Engelmajer. Do „Stosunków damsko-męskich” Szymona Bogacza ogłosili casting i tak trafiłem do Zakładu – razem z Ernestem Nitą i Kaliną Pawlukiewicz. Potem zrobiliśmy jeszcze razem „Trójkąt” Anny Bednarskiej, a kiedy sam znalazłem się w zespole Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze, musiałem rozstać się z Zakładem – dojazdy okazały się kłopotliwe.

Jak się robiło wtedy off we Wrocławiu?

Rafał Cieluch: Pamiętam nasze początki w Centrum Kultury Zamek we wrocławskiej Leśnicy. A właściwie prawie początki, bo jeszcze wcześniej występowaliśmy w XIV LO. Do Leśnicy jest z centrum cholernie daleko, kilkanaście kilometrów od Rynku, tramwaj jedzie czterdzieści minut. No i bywało ciężko zapełnić widownię. Tym ciężej, że działaliśmy bez stałej dotacji.

Paweł Palcat: Czasem dostawaliśmy wsparcie, ale to były grosze rzędu tysiąca złotych na premierę.

Magda Skiba: Mieszkałam w centrum Wrocławia i mama do dziś mi wypomina, że wynosiłam z domu rozmaite rzeczy, które mogły się przydać w spektaklu: a to krzesło, a to ekspres do kawy. Przez pół roku stała u nas scenografia z „Lekcji”.

Rafał Cieluch: Równie ciężko jak zapełnić widownię, było utrzymać ludzi w teatrze przez dłuższy czas, bo przecież działało się non profit. Dlatego zostawali najwytrwalsi zawodnicy. Potem, kiedy przenieśliśmy się do Browaru Mieszczańskiego, było niby łatwiej, bo bliżej centrum, ale warunki wciąż trudne. To był inny Browar od tego, który znamy dziś – wokół rozciągała się pustka, w budynkach mieściła się może jedna pracownia, zajmowana zresztą przez kowala, który robił wrocławskie krasnale. To był też czas, kiedy off we Wrocławiu raczkował – byli Spectatorsi, Grzegorz Bral z Teatrem Pieśń Kozła, Zielona Latarnia. Ale o pieniądze na działalność było trudniej niż dziś.

Zuza Motorniuk: Ale też nie potrafiliśmy się zająć ich zdobywaniem. Zakład powstał z potrzeby artystycznego działania. Większość z nas nie miała zdolności organizacyjnych, nie potrafiliśmy pisać projektów.

Rafał Cieluch: Nie tylko o to chodziło. Mam wrażenie, że z naszym profilem, w którym mieścili się brutaliści i rozmaite tematy tabu, wrocławskim urzędnikom było nie po drodze. Pamiętam, że jak staraliśmy się o wsparcie na „Dolne partie”, usłyszeliśmy, że jak chcemy robić o waginach, to dotacji nie będzie, bo nie wypada.

Paweł Palcat: Ale dużo bardziej niż od dotacji, Zakład zależał od dynamiki zespołu, który wciąż się zmieniał. Na pewno punktem zwrotnym było nasze odejście do Legnicy, a wcześniej odejście Dominika Krawieckiego i Moniki Chmielarz – wtedy cała działalność Zakładu stanęła pod znakiem zapytania. Postanowiliśmy kontynuować pracę, choć ten moment był trudny, także w ludzkim wymiarze. Przyjaźniliśmy się i ciężko było zachować dystans, sprawić, żeby zmiany w zespole nie wpłynęły na nasze osobiste relacje.

Robert Gulaczyk: Trafiłem do Zakładu, kiedy kierował nim Szymon Turkiewicz. Też nie było lekko – nie było regularnego wsparcia dla scen niezależnych, może z wyjątkiem Ad Spectatores. Do nas trafiały ochłapy wyproszone, wychodzone. Szymon z Magdą Engelmajer chcieli się związać z Wrocławiem na dłużej, stworzyć tu platformę rozwoju młodych aktorów, studentów szkół teatralnych, ale poddali się po kilku latach odbijania się od ściany. Uznali, że skoro Wrocław nie jest w stanie docenić tych starań, wyjeżdżają do Warszawy – założyli tam teatr ME/ST, wciąż działają, „Dolne partie”, które powstały przed laty we Wrocławiu, grają do dziś, oczywiście w zmienionym składzie.

Dziś we Wrocławiu jest wielokrotnie więcej offowych scen, ale prawie wszyscy ich twórcy zmagają się z brakiem pieniędzy i przestrzeni do grania.

Paweł Palcat: Ale to są nieporównywalne sytuacje. W 2005 roku Zakład wyprodukował pięć spektakli – „Zonę” Nikołaja Kolady, „AAA pracy szukam, matkę oddam” Danuty Łukasińskiej, „Roxxy Hot” z tekstem moim i Szymona Turkiewicza, „Śpiewnik wrocławski” Krzysztofa Kopki i „Banał story” Magdy Engelmajer, Zuzy i Szymona – wszystkie razem za 20 tysięcy złotych. Teraz mimo wszystko jest łatwiej, jest większa konkurencja, ale i więcej możliwości. Jest też platforma dla kontaktu – festiwal ZWROT i konkurs The Best Off. A przestrzeni przybywa – w tym roku pojawiła się na przykład Piekarnia.

Jaki był tamten Zakład?

Paweł Palcat: Nasz repertuar musiał być wyrazisty, bo był zrodzony z buntu przeciwko temu, co oglądaliśmy w innych teatrach. To w Zakładzie powstała pierwsza inscenizacja brutalistów, „Niezidentyfikowane szczątki ludzkie”, premiera „Oczyszczonych” we Wrocławskim Teatrze Współczesnym odbyła się trzy miesiące później. Nie chcieliśmy się ścigać z instytucjami – mieliśmy poczucie, że musimy robić ostry teatr, bo to wynika z naszych zainteresowań, potrzeb, młodzieńczej ochoty na mierzenie się z trudnymi tematami.

Magda Skiba: Ja mam wrażenie, że zawsze robiliśmy za trudne spektakle. Stawialiśmy poprzeczkę i widzom, i samym sobie. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że byłam wtedy za mało dojrzała, żeby grać niektóre z tych rzeczy. Na przykład „Cud-nie” było tak trudne i zakręcone, że dopiero oglądając drugi, trzeci spektakl, zaczynałam coś z tego rozumieć. Ale właśnie to było w naszej pracy fascynujące.

Rafał Cieluch: Jako że dołączyłam do Zakładu kompletnie zielony, pamiętam moment swojego wejścia w teatr. Zacząłem oglądać różne spektakle i może trochę buńczucznie myślałem, że w Zakładzie sposobem myślenia wyprzedzaliśmy wielu reżyserów, którzy dopiero później zaczęli robić karierę. Opowiadaliśmy o mniejszościach, o nacjonalizmie, o polskości, narodowości, tożsamości, religii. To nie były czasy, kiedy tematyka gejowska była szeroko obecna w teatrze, nawet w dużych miastach kluby były głęboko ukryte – inny świat niż dziś, chociaż i teraz nie jest pod tym względem kolorowo.

Paweł Palcat: Ale publiczność to doceniała – mimo fatalnego dojazdu do Leśnicy, po premierze „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich” wejściówki mieliśmy zarezerwowane na trzy miesiące do przodu. Na początku występowaliśmy pro bono, bez żadnych zysków, potem zbieraliśmy grosze do kapelusza, żeby mieć na rekwizyty. Pamiętam, jak dostaliśmy Grand Prix na Festiwalu Zderzenia w Tczewie – ostatnio przypomniał mi o tym kolega, aktor poznańskiego Teatru Nowego. Powiedział: „Stary, ja to pamiętam, to wy kształtowaliście moją potrzebę i chęć robienia teatru”. To był też dla mnie taki znak, że to jest dobry moment, żeby wejść znów do tamtej rzeki.

Rafał Cieluch: Zakład zawsze był przestrzenią laboratoryjną, robiliśmy tam to, co chcieliśmy, bez kalkulowania.

Zuza Motorniuk: I mogliśmy się wyżyć artystycznie – ta przestrzeń wolności kusi, dlatego chcemy wrócić.

Robert Cieluch: Bo tej przestrzeni w teatrze repertuarowym jest mało, nawet jak mamy jakiś wpływ na kształt spektaklu, to jest ona kształtowana przez kogoś innego. Więc może wracamy z potrzeby odświeżenia?

Magda Skiba: A może starzejemy się i robimy się sentymentalni?

Rafał Cieluch: Jedni wcierają kremy na zmarszczki, my robimy teatr.

To stąd pomysł na powrót? Mielibyście niezłe hasło reklamowe: „Zakład odmładza”.

Magda Skiba: Na pewno ten pomysł wziął się z sentymentu. Ale w idei powrotu kusi nas wolność twórcza. To trochę tak, jakbyśmy robili wspólne dziecko. Pracujemy bez reżysera, każdy z nas ma tyle samo do powiedzenia. Jest w tym współodpowiedzialność, ale i współprzyjemność.

Paweł Palcat: Dwa lata temu, podczas zakończenia sezonu w Legnicy, rozmawialiśmy z Rafałem Cieluchem i Kasią Knychalską o teatralnym offie, o tym, że zaczyna być platformą ważnych treści, często ważniejszych od tych obecnych w teatrze repertuarowym. Off rzeczywiście wówczas rósł w siłę, a w nas odezwała się ochota na zrobienie czegoś poza instytucją. Wpadliśmy na pomysł reaktywacji Zakładu we współpracy z Kasią i ze składem legnickim. Ten pomysł wziął się z chęci zrobienia czegoś poza instytucją. Przy czym nie jest tak, że Teatr Modrzejewskiej nas w jakiś sposób ogranicza – mamy tu scenę inicjatyw aktorskich, wolność robienia własnych rzeczy. Ale chcieliśmy się zmierzyć z pracą poza inkubatorem instytucji, sprawdzić, jak sobie poradzimy.

I jak sobie radzicie?

Paweł Palcat: Na pewno sytuacja jest zupełnie inna – zmienia się logistyka, swoboda pracy, obciążenia, nasza decyzyjność w całym procesie. Pracując nad tak zwanymi niezależnymi spektaklami, mam zdecydowanie większy wpływ na to, co robię na scenie.

Od momentu, w którym postanowiliście znów spotkać się na scenie minęły dwa lata. Co się działo przez ten czas?

Paweł Palcat: Zaczęliśmy pracę nad spektaklem „Murzyni” na podstawie Vedrany Rudan. Magda napisała adaptację, podjęła się reżyserii, odbyła się pierwsza próba, ale potem przyszła proza życia. Nie byliśmy w stanie się zorganizować, spotkać, długo też zbieraliśmy się do załatwienia formalności, założenia fundacji, bo prawna podstawa działalności Zakładu pozwoliłaby nam występować o granty. Praca nad „Murzynami” trwała długo, w międzyczasie powstał spektakl w krakowskim Nowym w reżyserii Iwony Kempy. To nam podcięło skrzydła – uznaliśmy, że nasze przedstawienie byłoby jak wystrzał ze strzelby, która właśnie wypaliła. I wtedy pojawiła się Kasia Knychalska z pomysłem spektaklu o chorobie psychicznej. Obudowany programem warsztatów pozwoliłby starać się o finansowe wsparcie.

Tymi finansami was przekonała?

Paweł Palcat: Raczej szczerością, która wypływała z tego projektu. W „Psujesz trochę humor wszystkim dookoła” mogliśmy wrócić do sposobu pracy, jaki towarzyszył nam przy „Śpiewniku wrocławskim”, który był pierwszym spektaklem we Wrocławiu zrealizowanym metodą verbatim. Tym razem nie jest to verbatim w stanie czystym, bo przetwarzamy opowieści naszych rozmówców. Ale poprzez warsztaty, wywiady, jeżdżenie po domach pomocy społecznej, szpitalach psychiatrycznych, odwoływanie się do spraw, które są blisko nas, w naszych rodzinach, wśród przyjaciół, w środowisku, udaje nam się – mam nadzieję – nie realizować spektaklu interwencyjnego, dydaktycznego, ale zająć stanowisko w sprawie wziętej z realu.

Magda Skiba: Ta praca jest dla nas zobowiązaniem. Wszyscy jesteśmy mocno zajęci, przez co niektóre z naszych pomysłów nam się rozjeżdżają, a tu pojawił się konkretny termin, przed którym nie ma ucieczki. Jednocześnie świetnie się rozumiemy, znamy nawzajem jak łyse konie, więc spędzamy bardzo przyjemny czas, towarzysko i twórczo. A do „Murzynów” jeszcze wrócimy, może w rozszerzonej obsadzie.

Rafał Cieluch: Ale finanse były nie bez znaczenia – dostaliśmy środki na to, żeby opowiedzieć o czymś ważnym, pochylić się solidnie nad tematem, który generalnie leży. Owszem, ostatnio zrobiło się głośno o zamykaniu oddziałów, o kłopotach, jakie ma psychiatria dziecięca, ale to właściwie tyle. Nam zależało, żeby sięgnąć głębiej, opowiedzieć o odsunięciu, odrzuceniu, strachu, wstydzie ludzi, którzy są obok nas. Bo temat chorób psychicznych wciąż jest traktowany dość podle. A jednocześnie jest mocno obecny wśród nas. Zbyt często mówimy chorym: „nie świruj się, weź się w garść”. I nie zdajemy sobie sprawy, że inaczej chorują wykształceni, dobrze sytuowani, a inaczej ludzie biedni, których często niemal równocześnie z chorobą dotyka problem bezdomności. Ale choroba może dopaść każdego: mechanika samochodowego, kasjerkę z dyskontu, nauczyciela, aktora. I dlatego nas ten temat porwał, bo jest nam bliski. Długo zastanawialiśmy się, czy mamy tu coś do powiedzenia, przegadaliśmy wiele godzin.

Choroba psychiczna to całe spektrum tematów. Co z niego wybieracie?

Paweł Palcat: Zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie opowiedzieć wszystkiego. Powiem może, o czym nie mówimy w spektaklu – nie dotykamy tematu choroby psychicznej u dzieci, u starszych ludzi. Zajmujemy się chorobą psychiczną widzianą z różnych perspektyw: lekarzy, pacjentów, ich rodzin, wreszcie choroby jako takiej. Tekst powstał na bazie wywiadów, spotkań i warsztatów w szpitalu psychiatrycznym, w domach pomocy społecznej. Ja gram tutaj personifikację choroby. Jest taka koncepcja nazywania depresji dużym czarnym psem, który się za człowiekiem wlecze – w spektaklu bywam takim dużym psem. Ta praca ma dla mnie osobisty wymiar. Kolega z liceum po wielu latach skontaktował się ze mną, wręczył mi płytę z własną muzyką, a trzy lata później popełnił samobójstwo. Odgrzebałem tę płytę – jest fantastyczna, po opracowaniu stała się muzyczną podstawą spektaklu. Mówimy o rzeczach ważnych, intymnych, każde z nas porusza jakąś osobistą nutę, przy czym znajdujemy dystans, zachowujemy ostre spojrzenie.

Magda Skiba: Na mnie największe wrażenie zrobiły na mnie spotkania w DPS-ach i szpitalach – za każdym razem pojawiała się niepokojąca myśl, jak niewiele brakuje, żebym znalazła się po drugiej stronie. W spektaklu gram pacjentkę chorą na schizofrenię. Ta rola powstała na podstawie wielogodzinnych wywiadów z różnymi chorymi, łączy w sobie ich historie, choć tak naprawdę o każdej i każdym z nich można by było zrobić osobny spektakl. Najważniejszą inspiracją była dla mnie dziewczyna w zbliżonym do mnie wieku, o podobnej wrażliwości, chorująca od dwudziestu lat – rozmawiając z nią, miałam poczucie, że dzielą mnie milimetry od sytuacji, w której pojawia się choroba. To bardzo twórcza osoba, w spektaklu mówię jej słowami o tym, że chciała ratować poezję, żeby to słowo poetyckie nie padło na bruk. Trochę też o to walczymy.

Rafał Cieluch: Ja jestem wieloma pacjentami, moja postać jest sumą opowieści wielu z nich – tych z depresją i ze schizofrenią, psychotycznych i nie. I ta wypowiedź także dla mnie jest bardzo osobista. Nie chodzi tu o jakąś psychodramę, którą chciałbym leczyć własne lęki, ale o wejście w sytuację, która nie jest dla mnie komfortowa. Wydaje mi się, że skoro dotykamy takiego tematu, powinno nas też to kosztować. Przy czym pilnujemy się bardzo, żeby nie przekroczyć granicy – niektóre z rozmów z pacjentami wydawały się wyjątkowo atrakcyjne dla teatru, a jednak postanowiliśmy w pewne sfery nie wchodzić, były zbyt intymne. Parę razy mnie także zmroziła myśl, że są takie momenty w życiu, kiedy mógłbym usiąść po drugiej stronie, być częścią tego, z czym zmagają się pacjenci, że tak niewiele nas czasem dzieli. Poruszające jest też, jakim tabu są wciąż objęte choroby psychiczne, jak traktuje je otoczenie, jakby były jakąś arcychorobą. Ludzie, którzy mierzą się z nowotworami, mogą liczyć na pomoc bliskich, ci ze schizofrenią często nie. I trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby w pewnym momencie ktoś pomógł albo zwyczajnie był obok, skutki mogłyby być mniej dojmujące. Te spotkania uświadomiły mi, jak ważne jest nie być samemu. Ale też jak mało wiemy o problemach ludzi chorych psychicznie, jak powierzchowny, banalny jest nasz ogląd ich sytuacji.

Robert Gulaczyk: Mi przypadła najmniej wdzięczna rola lekarza. Najmniej, bo właśnie w psychiatrach chorzy lokują sporo swojej niechęci. Jednocześnie ci lekarze, z którymi się spotykaliśmy, sprawiali wrażenie ludzi, którzy lubią swoją robotę, chcą pomagać, mają poczucie misji. Zależy mi, żeby bronić takiej postawy w spektaklu, żeby zrównoważyć proporcje między winą pacjenta, jego rodziny, lekarza, wreszcie całego systemu. Bo często miałem przed sobą człowieka, który się stara, ale organizacja służby zdrowia rzuca mu kłody pod nogi. Przepisy nie ułatwiają roboty, w dodatku psychiatrów jest za mało, są przemęczeni, a jednocześnie to im właśnie najbardziej się obrywa.


Zuza Motorniuk: Tam, gdzie pojawia się choroba psychiczna, choruje nie tylko osoba bezpośrednio nią dotknięta, chorują wszyscy, cała rodzina. A wsparcie od państwa otrzymuje jedynie zdiagnozowany – jego bliscy muszą radzić sobie sami, często nie wiedząc, gdzie udać się po pomoc. System nie widzi potrzeby zajmowania się nimi. Za to oczekuje się od nich pełnego poświęcenia i wyrozumiałości wobec chorego, co jest niesamowicie obciążające. I o tym staram się mówić ja. O niewygodnych, niewysłowionych emocjach, o bezsilności, o braku wsparcia, o tym, jak ta sytuacja potrafi człowieka przerosnąć. I nikt nie ma prawa tego potępiać.

Co chcielibyście tym spektaklem zmienić?

Paweł Palcat: Przede wszystkim chcemy przełamać tabu. Bo prawda często jest taka, że ludzie wolą przyznać się do alkoholizmu i przemocy w rodzinie niż do schizofrenii. Jedynym wyjątkiem jest depresja – o niej rzeczywiście mówi się sporo.

Rafał Cieluch: Ale jak się mówi? To poważny problem, który często jest bagatelizowany. Depresja bywa mylona ze smutkiem, melancholią, złymi humorami czy nawet potrzebą, żeby pobyć samemu. Już nie mówię o poważniejszych problemach, na przykład przeżywaniu żałoby, które kiedyś trwało miesiącami, a dziś chcemy się z niego wygrzebać jak najszybciej. Ale w spektaklu mówimy nie tylko o depresji.

Paweł Palcat: Badania mówią, że co czwarta osoba w Polsce jest chora lub zaburzona, ale najczęściej niezdiagnozowana, co oznacza, że nie zdaje sobie sprawy ze swojego problemu. Im więcej będziemy o tym mówić, tym lepiej. Bo coś jest cholernie nie tak, skoro kobieta prędzej rodzinie wyzna, że mąż ją napierdala po pijaku, niż że ma problem psychiczny, że nie daje sobie rady. I trudno jej się dziwić – chorzy psychicznie są stygmatyzowani. Kiedy słyszysz na przykład, że matka zabiła dziecko, myślisz w pierwszym odruchu: pewnie psychiczna. Bo przecież zdrowy człowiek by tego nie zrobił. Mówimy w naszym spektaklu o strachach, o wstydzie związanym z tematem. Nie wyczerpujemy tematu, nie ma na to szans, ale ważne, że w ogóle go dotykamy.

Jaki ma być ten nowy Zakład Krawiecki?

Magda Skiba: Taki jak był – twórczy i za trudny, podnoszący poprzeczkę.

Rafał Cieluch: Chciałbym przede wszystkim, żeby był. Chciałbym, żeby to, czym się dziś zajmujemy, stało się zaczynem dla podobnego fenomenu, w którym kiedyś braliśmy udział. Ten stary-nowy Zakład Krawiecki nie ma daty ważności – cała ta przygoda może się skończyć po jednym projekcie, ale może też po sto jedenastym. Życzę nam wszystkim, żebyśmy dotrwali do sto jedenastej premiery. I żeby się zakręcili wokół Zakładu młodzi ludzie. Ten pierwszy projekt traktujemy rzeczywiście trochę sentymentalnie, ale w kolejnych chcemy rozszerzyć skład poza naszą piątkę. No i chciałbym, żeby ludzie do teatru chcieli wciąż przychodzić.

Robert Gulaczyk: Ale też, żeby Zakład pozostał nasz, w tym sensie, żeby wynikał z nas, twórców, z naszych potrzeb dotyczących podejmowanych tematów. Chciałbym sięgać po te niewygodne. I jeszcze żeby nie zabrakło nam odwagi zabierania głosu, choć o to się nie boję – od dekady pracujemy razem i zdążyliśmy się pod tym względem sprawdzić.


Magdalena Skiba – absolwentka wrocławskiej PWST, aktorka Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, gdzie wyreżyserowała też „Dzień dobry i do widzenia” Athola Fugarda.

Zuza Motorniuk – absolwentka wrocławskiej PWST, aktorka Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Na legnickiej scenie można ją zobaczyć między innymi w autorskim recitalu „Ta piosenka brzmi znajomo”.

Rafał Cieluch – absolwent PWST we Wrocławiu, aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, zagrał także w filmie „Wieża. Jasny dzień „w reżyserii Jagody Szelc oraz na scenie krakowskiej Łaźni Nowej w spektaklu „Fuck… Sceny buntu” M. Libera (2017).

Paweł Palcat – absolwent wrocławskiej PWST, aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, dramaturg, reżyser, poza Legnicą można go było gościnnie oglądać we Wrocławiu, gdzie współpracował z grupą Układ Formalny i z Przemysławem Wojcieszkiem, a także w Poznaniu – z Agatą Dudą-Gracz. Od 2017 roku wykłada we wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych.

Robert Gulaczyk – absolwent wrocławskiej PWST, aktor Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze (2006-2009), od 2009 aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, odtwórca roli van Gogha w filmie „Twój Vincent”.

(Magda Piekarska, „Teatr na zmarszczki”, http://teatralny.pl, 20.12.2019)