Drukuj

"Swietłaną" (premiera w Berlinie: 20-21 grudnia 2019, Club der Polonischen Versager; premiera we Wrocławiu: 11-12 stycznia 2020, Sala Teatru Laboratorium) Przemysław Wojcieszek próbuje opowiedzieć berlińczykom Polskę. I nie jest to krzepiąca baśń z happy endem, jedna z tych, do których przyzwyczaił nas twórca "Made in Poland". Sylwetkę twórcy filmów i sztuk teatralnych, który ma za sobą m.in. cztery realizacje na legnickiej scenie, kreśli Magda Piekarska.


Przyzwyczaił nas też do nagłych wolt i ostrych diagnoz, wypowiadanych zdecydowanym tonem. Do zwrotów z kina w stronę teatru i z powrotem. Do tego, że tezę, której jeszcze niedawno bronił z zapałem, potrafi nagle zakwestionować. O społecznym i politycznym zaangażowaniu przy okazji premiery filmowego "Jak całkowicie zniknąć" powie: "Kino, które na nim się opiera, jest straszne, mam go serdecznie dosyć", żeby rok później, przed premierą teatralnego "Hymnu narodowego" przyznać: "Robimy spektakl, który jest tak gorący, że czasem aż parzy palce. To moja działka i mój żywioł".

Jego spektakle i filmy dzielą krytyków i widownię. Bo albo się Wojcieszka kupuje z jego deklaratywnością, czytelnymi przesłaniami, ciepłym stosunkiem do bohaterów, współczesnych idealistów, buntowników i romantyków; albo się go odrzuca, krytykując za przegadane dramaty i scenariusze, nazbyt widoczne tezy i baśnie z morałem, czasem wbijanym bejsbolem do głów widzów.
 
Mówi o sobie: "Jestem bękartem, nie przynależę do żadnego środowiska. Nie jestem i nie chcę znaleźć się w gronie wielkomiejskiej elity, która narzuca innym swoje poglądy. Prowadzę osobne życie, nie spotykam się w kawiarniach i nie dyskutuję tam o polityce. Z nikim nie trzymam sztamy, a im bardziej się wycofuję i przyglądam temu, co się dzieje, tym bardziej jest to fascynujące".

***
Już kiedy w 1999 roku Wojcieszek debiutował jako reżyser offowym "Zabij ich wszystkich", towarzyszyła mu aura buntownika i outsidera. Rok wcześniej na podstawie jego scenariusza powstał "Poniedziałek" w reżyserii Witolda Adamka. Efekt tej współpracy okazał się tak rozczarowujący, że autor postanowił swoich kolejnych projektów nie oddawać w cudze ręce, mimo że nie miał fachowego wykształcenia. Zakochany w kinie chłopak z podwrocławskiego Jelcza dwukrotnie przepadł na egzaminach do łódzkiej Filmówki. Studiował polonistykę, zarabiał na życie w jednym z krakowskich kin i we wrocławskiej wypożyczalni kaset wideo, gdzie - jak później przyznawał - próbował edukować klientów, podsuwając im ambitne propozycje. Bez powodzenia - nie był w stanie skutecznie walczyć z upodobaniem do kiepskich komedii i tanich filmów sensacyjnych. Praca w kinie i w wypożyczalni dała mu później przydomek polskiego Tarantino, choć z amerykańskim twórcą łączył Wojcieszka tylko ów epizod i brak dyplomu reżysera.

Wejściu do filmowego świata towarzyszyły bezkompromisowe (żeby nie powiedzieć: bezczelne) wypowiedzi, w których młody gniewny rozstawiał świat luminarzy polskiego kina po kątach. Kiedy "Zabij ich wszystkich" wykluczono z konkursu w Gdyni, po tym, jak film został nagrodzony na offowym zielonogórskim festiwalu "Kino poza kinem", napisał, że woli przyjaźń z amatorami z filmowego offu od kolaboracji z ludźmi z mainstreamowego Babilonu.

W polskich warunkach to wdarcie się do profesjonalnego kina tylnym wejściem było i jest wciąż rzadkością. Droga nie była łatwa. Wyprodukowany przez Rebellion Films debiut, choć chwalony przez część krytyków, został dostrzeżony przede wszystkim przez selekcjonerów offowych festiwali. Tłem "Zabij ich wszystkich" były kibicowskie zamieszki w Słupsku, podczas których zginął młody chłopak. Na pierwszym planie - konflikt postaw młodych wilczków raczkującego, przaśnego polskiego kapitalizmu ze zbuntowaną idealistką, który wyznaczył na długo charakterystyczną dla reżysera narrację: nieco baśniową opowieść o mocowaniu się z brutalnym światem.

Kolejny tytuł, "Głośniej od bomb" (2001), odbił się zdecydowanie szerszym echem. Ale prawdziwy sukces nadszedł dopiero pięć lat po debiucie, kiedy Wojcieszek odebrał nagrodę za reżyserię "W dół kolorowym wzgórzem" (2004) na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Potem było o nim tylko głośniej - kiedy Wajda, zachwycony "Głośniej od bomb", zaproponował mu napisanie scenariusza do kontynuacji Człowieka z żelaza (ostatecznie tekst odrzucił jako zbyt młodzieżowy a Wojcieszek zrealizował ten scenariusz jako "Doskonałe popołudnie" w 2005, za które zdobył między innymi Paszport "Polityki"); kiedy odbierał za filmowy scenariusz "Made in Poland" nagrodę na organizowanym przez Roberta Redforda festiwalu Sundance; kiedy wreszcie za gotowy film (2010) nagrodziło go międzynarodowe jury wrocławskiego festiwalu Nowe Horyzonty. Po tej dekadzie sukcesu nastała cisza - ani późniejsze "Sekret" (2012), ani "Jak całkowicie zniknąć" (2014) czy "Knives out" (2016) nie wywołały szerszego rezonansu.

***
Mniej ostrożny wobec propozycji Wojcieszka okazał się teatr - tekst "Zabij ich wszystkich", dostrzeżony przez Pawła Łysaka i Pawła Wodzińskiego trafił do programu czytań podczas festiwalu Malta w 2000 roku w poznańskim Polskim. Reżyser zadebiutował w teatrze cztery lata później i było to równie mocne wejście jak w kinie. Tu nie musiał już płacić frycowego dla debiutanta znikąd. Przez piętnaście lat, jakie upłynęły od premiery w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy, jego "Made in Poland" zdążyło obrosnąć legendą. Spektakl grany był na nieistniejącej już Scenie na Piekarach, położonej w sercu legnickiego blokowiska, z akcją, która obok wnętrza dawnej hurtowni leków obejmuje też osiedlowy parking, zagarniając do grona publiczności mieszkańców okolicznych wieżowców. To na ich oczach Boguś (Eryk Lubos), "młody katolik z klasy robotniczej" z wytatuowanym na czole napisem Fuck Off rozbijał szyby w samochodach, rycząc na całe gardło: "Wstawać, skurwysyny! Przyszła rewolucja! Obudźcie się!". Z "Made in Poland" teatr wszedł w nową przestrzeń, żeby mówić do jej mieszkańców o ich problemach, ich własnym językiem - z czułością, bez protekcjonalnego tonu, jaki tak łatwo przyjmują współczesne elity, żartując z Januszy, Grażyn, Dżesik i Brajanów, a który towarzyszył wówczas opowieściom o blokersach, którzy zamiast wykorzystać życiowe szanse na sukces, wolą przesiadywać całymi dniami na klatkach schodowych.

W buncie Bogusia, w jego pozornie bezprzedmiotowej rewolcie odbijał się nie tylko emocjonalny ładunek burzliwego okresu dorastania, ale i frustracja towarzysząca poczuciu bycia na marginesie, niedostrzegalnym i pozbawionym znaczenia z perspektywy centrum. Legnickie Piekary z "Made in Poland" to ziemia niczyja, położona gdzieś na dalekich rubieżach wchodzącej do Europy Polski. Jedyne instancje, do których może odwołać się bohater, to grani przez Janusza Chabiora i Bogdana Grzeszczaka nauczyciel-alkoholik i ksiądz. Przy czym "Made in Poland", choć opowiada o potrzebie autorytetów, nie daje w tej materii łatwych recept - jedynym bogiem, bożyszczem właściwie, jest tu Krzysztof Krawczyk, którego płyty są traktowane przez matkę Bogusia (Anita Poddębniak) jak relikwie i którego twarz, naśladując jeden z tych cudów, o jakich donosiły media w latach dziewięćdziesiątych, wyświetla się w finale na fasadzie jednego z budynków. "Wiem, że jest ciężko, ale ja was kocham" - mówi Krawczyk na zakończenie tej love story z legnickiego blokowiska.

Do Teatru Modrzejewskiej Wojcieszek trafił dzięki Przemysławowi Bluszczowi, który zagrał w filmowym "W dół kolorowym wzgórzem." "To on dał Jackowi Głombowi mój skrypt" - mówił mi reżyser. "Teatr znalazł się więc w moim życiu odrobinę z przypadku. Kompletnie nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po tej pracy: kojarzył mi się z Fredrą, nudną klasyką, tak się kojarzy większości ludzi, tym, których nie spotkamy na widowniach. W najlepszym razie - mega niszowa rozrywka. Przy bliższym poznaniu okazał się jednak ciekawym zjawiskiem. Miałem szczęście - trafiłem na znakomity zespół, świetnego dyrektora, który sprawował nad tym projektem wzorcową opiekę producencką. To on wpadł na pomysł inscenizacji w osiedlowym pawilonie i pomógł mi w kontakcie z Krawczykiem."

Za "Made in Poland" na Wojcieszka spadł deszcz nagród, z tą najważniejszą, Laurem Konrada na czele (w uzasadnieniu Grzegorz Jarzyna, jeden z jurorów, mówił, że był to "najbardziej radykalny, innowacyjny i ryzykowny" ze spektakli). A choć przedstawienie, dla którego podstawą był zresztą filmowy scenariusz, doczekało się potem kinowej wersji, to teatr okazał się dłuższą, bardziej intensywną przygodą. Wybór medium wydaje się zresztą grać w przypadku Wojcieszka drugorzędną rolę - kino i teatr traktuje jako narzędzia, pozwalające opowiadać historie, a z ich pomocą reagować na rzeczywistość. "Kiedy piszę teksty, przy wyborze pomysłu staram się kierować jedną zasadą - potrzebą rezonansu społecznego, czyli tego, żeby zrobić coś, na co ludzie, którzy decydują się na kontakt z kulturą, często zupełnie przypadkowo, nie pozostaną obojętni" - tłumaczył w jednym z wywiadów.

Wojcieszek reżyseruje przede wszystkim własne scenariusze i dramaty; w przypadku tych drugich zdarzało się kilkakrotnie, że adaptował dla sceny teksty powstałe z myślą o kinie. I w większości przypadków decydująca wydaje się właśnie możliwość uruchomienia produkcji. Pod tym względem teatr wyprzedza kino, zwłaszcza że od kilku lat reżyser nie korzysta z publicznych środków na realizację filmów. Wpływów z crowfundingu na ostatni projekt, produkcję serialu "Czarne Pola", wystarczyło na dwa odcinki (drugi jest w postprodukcji).

"Teatr daje ogromne możliwości, jest dużo bardziej bezkompromisowy, pozwala na wszystko" - mówi dziś Wojcieszek. "Jest wciąż silnym zjawiskiem artystycznym. I ma potencjał wewnętrznego fermentu, którego bardzo mi brakowało w kinie. Reżyserzy filmowi nie dyskutują o kinie, nie kłócą się ze sobą, nie wchodzą w spór ze światem, dlatego mimo ogromnych możliwości oddziaływania na widza, kino dziś wydaje się martwe. To wszystko, czego brakuje mi w kinie, dzieje się w teatrze. I choć można odnieść wrażenie, że współczesny polski teatr podupadł jako forum dyskusyjne na temat Polski, Europy i świata, to i tak zawsze będzie żywym zjawiskiem. Jestem przekonany, że nastąpi moment erupcji, nowego otwarcia".

***
Po "Made in Poland" Wojcieszek zrealizował w Legnicy jeszcze "Osobistego Jezusa" (2006), przerobiony scenariusz osadzonego w Wolimierzu "W dół kolorowym wzgórzem", w którym wracającemu do domu z więzienia Ryśkowi (Przemysław Bluszcz) w walce o dziewczynę i ojcowiznę ma pomóc odzyskana wiara. Potem na scenę trafił scenariusz "Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza" (2008) - tym razem do Wolimierza wraca w 1942 żołnierz, dezerter z Wehrmachtu, żeby odkryć, że i ten świat pod jego nieobecność wypadł z ram. Po latach Wojcieszek wrócił do Teatru im. Modrzejewskiej, żeby wyreżyserować "Hymn narodowy" (2016), w którym współczesna idealistka, dwudziestoletnia Alicja (Emilia Piech) próbuje pobudzić do buntu człowieka ze styropianu, dawnego działacza Solidarności, Zbigniewa (Bogdan Grzeszczak). Najbardziej przekonująco wypadły tu jednak elementy okrutnej satyry zawarte w portretach upiorów polskiej prawicy z granymi przez Pawła Palcata braćmi Kaczyńskimi na czele.

W innych teatralnych pracach sięgał po tematy mniejszości seksualnych ("Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" w warszawskim Teatrze Rozmaitości w 2005 roku i "Darkroom" w Teatrze Polonia Krystyny Jandy w 2006). W "Zaśnij teraz w ogniu" (2007) w Teatrze Polskim we Wrocławiu opowiadał o etycznych rozterkach aktorów, zmuszanych do wyboru między kiepsko płatną rolą w ambitnym spektaklu a finansowo zdecydowanie bardziej atrakcyjnym udziałem w kiepskiej telenoweli. Jako reżyser rzadko sięga po cudze teksty - "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej w TR Warszawa (2008), "Wkurwione kobiety w leju po Polsce" Mai Staśko w Teatrze Muzycznym Capitol (2018), "Strefa" Adriana Hyrsza, również w Capitolu (2017), czy pisany we współpracy z Emilią Piech tekst "Hymnu narodowego" to rzadkie, potwierdzające regułę wyjątki.

A choć zdarzały się w jego karierze teksty pisane już w toku prób z aktorami, czerpał z ich sugestii i intuicji tylko w wyznaczonych przez siebie ramach. "Przemek to reżyser przychodzący z zarysem historii, którą chce opowiedzieć, ale jeszcze nie ma w głowie tego, jak chce tę historię opowiedzieć [] Przedstawiamy mu różne wizje, a on wybiera, mówiąc: Tak! Właśnie tak chcę to opowiedzieć. Albo: Nie chcę w taki sposób tego opowiadać. Z tym, że częściej mówi: Nie!" - opowiadała Anna Ilczuk, która współpracowała z Wojcieszkiem przy "Zaśnij".
***
Język Wojcieszka - ten teatralny i filmowy - opiera się na kilku dominantach. Na napięciu pomiędzy publicystyką a osobistym, intymnym tonem, na wyrazistym sprzeciwie wobec rzeczywistości i jej reguł (politycznych, społecznych, ekonomicznych) i na lirycznej, niekiedy melodramatycznej nucie. Romantyczny buntownik w swoje filmowe i teatralne opowieści wplata teksty popkultury - cytaty z ulubionych piosenek (tytuł spektaklu "Osobisty Jezus" jest tu najbardziej wyrazistym przykładem spośród wielu innych), fragmenty wierszy Poświatowskiej czy Broniewskiego, prozy Haška. A choć w artystycznej biografii Wojcieszka można znaleźć i zmęczenie buntem, jak w filmowym "Jak całkowicie zniknąć" (2014) czy teatralnym "Miłość ci wszystko wybaczy" (premiera w 2008 roku w stołecznej Polonii), nie są to jednak najbardziej udane realizacje.

Twórca "Made in Poland" konsekwentnie występuje w obronie skrzywdzonych i poniżonych, koncentrując się na obszarach pozostających na marginesie rzeczywistości. Opisuje prowincję, tę zwyczajną, mało fotogeniczną Polskę, zarówno w geograficznym i mentalnym sensie. Jego opowieści toczą się daleko od centrum - w słupskiej kamienicy, na legnickim blokowisku, wałbrzyskim osiedlu, położonej w górach wiosce, śląskim mieście. Jeśli już musi być Warszawa, to miłosny dramat będzie się rozgrywał w smażalni kurczaków, a nie w jednym z modnych lokali na placu Zbawiciela. Daleko od centrum są też bohaterowie, traktowani przez Wojcieszka z czułością - blokers Boguś; wracający z więzienia Rysiek; Sugar i Magda z "Cokolwiek się zdarzy"; Marcin, mechanik samochodowy z Siechnic, bohater "Głośniej od bomb"; Mikołaj i Anna z "Doskonałego popołudnia", którzy próbują wydawać książki w małej oficynie w Gliwicach, czy styropianowiec Zbigniew z "Hymnu narodowego".

Sukces tkwi we właściwym wyważeniu proporcji - bo choć opowieści Wojcieszka opierają się na wyrazistych postaciach, jasno (niekiedy zbyt jasno) wyłożonych tezach i problemach, mocnych stanowiskach, to właśnie ładunek tego, co nieoczywiste, wymykające się zdecydowanym ocenom, które tak dobrze wypadają w prasowych wywiadach, decyduje o powodzeniu kolejnych projektów. "Made in Poland" Wojcieszek wyważył sobie drzwi do polskich teatrów dlatego właśnie, że bunt Bogusia nie dawał się łatwo sklasyfikować - szalejący z bejsbolem nastolatek był w równej mierze ofiarą społecznych podziałów, kryzysu autorytetów, co samego siebie. A choć jego późnym realizacjom, powstającym w roku 2017 na scenie Restauracja wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol - "Strefie", o pracownikach wałbrzyskiej Toyoty, i wyreżyserowanej przez Pawła Palcata "Czystce", o intelektualistach, ofiarach tureckiego puczu - nie sposób odmówić tonu słusznego społecznego lub politycznego oburzenia, to w teatralnym wymiarze okazały się zbyt jednowymiarowe, sprowadzające całość do dość płaskiego w wymowie, plakatowego manifestu.

***
Ostatnie realizacje - "Strefa", "Czystka" i filmowe "Knives out", wyprodukowane za własne pieniądze i dystrybuowane przez reżysera, oznaczały dla niego ekonomiczne straty. "Kino się zmieniło, zamknęło na reżyserów spoza Warszawy, tu nie ma możliwości bycia niezależnym, jeśli funkcjonujesz poza ścisłym kręgiem towarzyskim" - mówi dziś. I podkreśla: "Dwadzieścia lat temu było inaczej i nie jest to kwestia partii rządzącej, raczej środowiska, bardziej PISFu niż PiSu. Reżyserzy i warszawscy producenci mają sto procent wpływów, rządzą w tym środowisku, nie ma przestrzeni dla kogoś z zewnątrz. Jeśli nie jesteś w centrum towarzyskim, nie dostaniesz kasy - albo jesteś pupilkiem festiwali, albo Patrykiem Vegą. Nie ma trzeciej drogi. Z teatrem jest inaczej, bo mimo kryzysu, w jakim się znalazł, to nadal dużo łatwiejsza przestrzeń".

Wyjazd do Berlina, kolejne prace: taksówkarza w Uberze, dostawcy w Amazonie były w tej sytuacji nie tyle koniecznością, co kolejnym gestem pozwalającym konsekwentnie zamanifestować pozycję niezależnego, osobnego twórcy. "Robiąc niezależną sztukę, dostałem tak mocno w dupę przez minione cztery lata, że musiałem się mocno zastanowić, czy nadal chcę robić teatr" - tłumaczy Wojcieszek. "Nie widziałem jednak siebie w roli kogoś, kto kręci "Dlaczego ja" albo "M jak miłość", albo pracuje w jakimś prowincjonalnym teatrze, który nikogo nie obchodzi. Dziękuję, postoję w berlińskim korku, z dostawą dla klientów Amazona. I nie będę użalał się nad sobą - jeśli to jest mój krzyż, to trzeba przyznać, że jest raczej z pluszu niż z drewna, bo naprawdę łatwo przeżyć w tej metropolii. Nie wiem, na ile jestem wciąż buntownikiem. Ale na pewno, przez to, że szukam wciąż ratunku w kulturze, pozostaję wciąż idealistą".

To, że to doświadczenie pracy w światowych korporacjach posłuży jako materiał literacki, było tylko kwestią czasu. Berlin, pozwalając spauperyzowanemu artyście stanąć finansowo na nogi, w dużo większym stopniu okazał się eldorado, jeśli chodzi o zestaw tematów, które "przydadzą się do prozy". Berlińscy pracodawcy Wojcieszka powinni mieć się na baczności - dziś już wiadomo, że w repertuarze zakładanego przez reżysera Polnisches Theater Berlin obok "Swietłany", opowieści o polskim artyście zatrudniającym się w berlińskim Uberze, znajdzie się też "Amazon Burns" z tekstem Mai Staśko o warunkach pracy korporacji.

Wojcieszek w "Swietłanie" stawia w centrum opowieści siebie. P to czterdziestokilkuletni artysta, sprowokowany przez polityczno-ekonomiczną rzeczywistość do emigracji, sprowadzony do roli gastarbeitera. W kinie to odwrócenie obiektywu we własną stronę, również z Berlinem w tle, zaowocowało porażką - "Berlin Diaries" (2015) okazało się niestrawną, ekshibicjonistyczną narracją złożoną z banalnych w większości refleksji nad sobą, kinem, światem. Ze "Swietłaną" rzecz ma się inaczej - pisany z myślą o berlińskiej widowni tekst jest próbą opowiedzenia współczesnej Polski odbiorcy zza zachodniej granicy, który jest daleki od naszych problemów.

P jeździ Uberem po Berlinie, monologując na temat dokonującej się w jego kraju dewastacji kultury (odniesienia do katastrofy Teatru Polskiego we Wrocławiu są tu bardzo czytelne) i na temat niewolniczej pracy w taksówkarskiej korporacji. Wchodzi w dialog z byłą żoną, ze zwierzchnikiem, z entuzjastycznym zmiennikiem i z Jarosławem Kaczyńskim. Poza publicystyką, która jest echem medialnych wypowiedzi autora, jest tu też coś więcej - (auto)portret współczesnego polskiego emigranta, zapis doświadczenia, które polega na wyrzuceniu się poza nawias, okrutnym i uwalniającym zarazem. "Krótka piosenka o emigracji" ze "Swietłany" przypomina sparafrazowane przykazania z duńskiego prawa Jante, opisanego przez Filipa Springera: "Nikt na ciebie nie czeka / Nikomu nie jesteś potrzebny / Nikt o tobie nic nie wie / Jesteś nikim". Zbyt daleki od swoich polskich przyjaciół, zbyt odmienny od niemieckich, P jest w Berlinie wolny i samotny zarazem, co oznacza, że swoim doświadczeniem upokorzenia, zmęczenia, bezsenności i bólu pęcherza nie ma się z kim podzielić.

Przy tym wszystkim "Swietłana" jest też bardzo przewrotną love story, w której spotykają się polska, zmęczona codziennością miłość z fatalnym zauroczeniem egzotyczną błyskotką, opowieścią o bolesnym rozprawiczeniu polskiego emigranta przez wschodnio-zachodnią, seksowną metropolię; gorzkim melodramatem bez happy endu.

(Magda Piekarska, „Buntownik z wyboru”, Dialog, nr 11/2019)