Drukuj

Legnicką premierę polsko-gruzińskiej „Klasycznej koprodukcji” w reżyserii Jacka Głomba zakończyła na wypełnionej w sobotni wieczór 9 listopada Scenie Gadzickiego kilkuminutowa owacja na stojąco. Wbrew tytułowi nie był to jednak klasyczny spektakl teatralny. Obejrzeliśmy zestaw dramatyzowanych etiud scenicznych, które były zapisem spotkania aktorów obu nacji. Byliśmy świadkami przyjaznej teatralnej konfrontacji artystów, którzy musieli pokonać barierę języka i wzajemnej niewiedzy.


Punktem wyjścia  dla scenariusza tej międzynarodowej produkcji, którego autorką jest Katarzyna Knychalska, były rozmowy na wybrane i podrzucone tematy oraz wspólne improwizacje aktorów obu zespołów. Pomysłodawcom tej realizacji nie udało się znaleźć jednego, atrakcyjnego dramaturgicznie tematu, który połączyłby historię Polaków i Gruzinów. Mimo że łączą nas biało-czerwone barwy flagi państwowej, podobne zachodnie ambicje, a przy tym wschodnia mentalność, także jako konsekwencja wymuszonej, kilkudziesięcioletniej obecności w tym samym sowieckim bloku.

W siedmiu scenicznych epizodach przedstawienia (plus prolog i epilog) konfrontowano zatem dość oczywiste wzajemne stereotypy o sobie. Tyleż je przy tym obalając, co utrwalając. Z wyczuwalną nutą autocenzury i ostrożności, by nie urazić dumy i uczuć partnera koprodukcji. Tak, czy inaczej. Z uwagi na skład ekipy realizatorów przedsięwzięcia, było to bardziej polskie postrzeganie Gruzji, niż odwrotnie. Także formalna strona przedstawienia i sposobu snucia opowieści pochodziła w większej mierze z doświadczeń sceny w Legnicy, niż tej w Batumi, która opiera się na teatralnej klasyce.

Już w pierwszej scenie przedstawienia jego autorzy nieco kabaretowo i z żartobliwą przesadą suflują nam poziom wzajemnej niewiedzy. Gruzin o Polsce: Kraków, kurwa, Lewandowski. Polak o Gruzji: góry, chaczapuri, wino i śpiew. Śmiejemy się, gdy w odpowiedzi na prezentację gruzińskiego skarbu, jakim jest śpiew polifoniczny, słyszymy wymruczany Mazurek Dąbrowskiego i nieudolne tłumaczenie słów naszego hymnu w polsko-rosyjskim narzeczu. Po czym każda pliszka swój ogonek chwali w poczuciu narodowej dumy, a nawet sporej dozy megalomanii i poczucia wyjątkowości.

Do polsko-gruzińskiej konfrontacji jednak nie dojdzie. Na szczęście nigdy nie byliśmy sąsiadami. Co więcej, oba narody łączy wielki sąsiad, z którym od wieków mają na pieńku i oba dotkliwie doświadczyły czym są kły i pazury rosyjskiego niedźwiedzia. Zanim jednak biali (Gruzini) i czarni (Polacy), bo takimi kostiumami oznaczyła figury obu nacji scenografka Małgorzata Bulanda, przystąpią do scenicznej rozgrywki, to padną sobie w ramiona i zgodnie zaśpiewają. Oczywiście „We Are the Champions”, bo marzenie o Wielkiej Polsce i Wielkiej Gruzji (najlepiej od morza do morza i… ze wspólną granicą!) to niespełniony sen o potędze obu dumnych narodów.

Wspólna jest także niechęć obu nacji do przyjęcia na klatę tego, co wstydliwe w ich dziejach. Gdy na mapie obu krajów (rysunkowe animacje Mariusza Wolańskiego wyświetlane w tle sceny są kluczowym elementem minimalistycznej scenografii przedstawienia) pojawią się nazwy-symbole narodowej hańby, jaką były zbrodnie na sąsiadach (Jedwabne i Chuberi), błyskawicznie i z oburzeniem obie zostaną zamazane, jako obraźliwe i kłamliwe. To spory ukłon polskich realizatorów sztuki wobec gruzińskich partnerów. W moim kraju o Jedwabne można się spierać. Prawdzie towarzyszy kłamstwo, ale jest to temat badań, ocen, publicznej, a nawet artystycznej debaty (np. „Nasza klasa” Słobodzianka, czy tegoroczne legnickie „J_d_ _ _ _e. Zapominanie” Pałygi i Passiniego). Konia jednak z rzędem temu, kto znajdzie gdziekolwiek choćby wzmiankę o tym, co wydarzyło się w Chuberi w czasie, niedawnej przecież, gruzińskiej wojny o Abchazję. To gruziński temat tabu, zbrodnia zamieciona pod dywan.

Jest w spektaklu motyw wojny z polskiej i gruzińskiej perspektywy. W naszej to odległe wspomnienie pokolenia dziadków i ogromu strat. Dla Gruzinów to doświadczenie współczesne, kontrowersyjne i nadal bez ostatecznego finału. Kobiecy epizod w przedstawieniu zaczyna się wyliczanką „w moim kraju…” i sygnalizuje kulturowe różnice. Kończy się jednak wspólnym buntem przeciw męskiej dominacji i dyskryminacji z okrzykami „mam dość!”. Wątek męski to gorzkie toasty przy okazji łączącej obie nacje skłonności do biesiady i trunków.

Najmocniejsza jest jednak scena ze Stalinem w tle. Zaczyna się zabawną i niewinną z pozoru grą w gorące krzesła. Jednak w trakcie tej zabawy ubywa nie tylko krzeseł, ale i ludzi. Aż na scenie pojawi się autor tego epizodu Paweł Palcat, by – przy budzącej grozę muzyce Bartka Straburzyńskiego - opowiedzieć o ulubionej liczbie tego Gruzina. Dziesiątki i setki tysięcy, miliony i dziesiątki milionów. Łącznie dziewięćdziesiąt milionów ofiar czystek, mordów, głodu, gułagów i wojny. Ofiar zbrodniarza, któremu wznoszono pomniki, a który nadal ma swoje muzeum w rodzinnym Gori. Gorzkie.

Jest też scena z inną postacią, która połączyła oba narody i kilka ocen historii lotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi w sierpniu 2008 roku podczas zbrojnego konfliktu Rosji z Gruzją. To rzecz o tym jak kreowana jest „prawda historyczna”. Także ta na potrzeby chwili i polityki, która odważnych, ale lekkomyślnych przywódców czyni narodowymi bohaterami. O tym, że tamten lot i epizod wymuszania lądowania był preludium i modus operandi tragedii, do której doszło w kwietniu 2010 roku, w spektaklu się nie wspomina (UWAGA! Już po opublikowaniu tego tekstu reżyser przesłał mi fragment scenariusza, który dowodzi, że jest inaczej, co najwyraźniej uszło mojej uwadze - przyp. GŻ). Przynajmniej nie czyni się tego wprost wobec postaci, która w Tbilisi ma pomnik i ulicę, a wraz z żoną Marią ulicę także w Batumi. No właśnie... Może ta historia była szansą na wspólną, pełną kontrowersji i dramatyzmu fabularną opowieść, której bezskutecznie poszukiwali twórcy legnicko-batumskiej koprodukcji?

Jedno jest bezsporne. Oba teatry uczestniczące w realizacji, która swoją prapremierę miała na scenie w Batumi 2 października, mają wyjątkowych patronów. Teatr w Legnicy najwybitniejszą polską aktorkę wszech czasów Helenę Modrzejewską, zaś teatr w Batumi Ilię Czawczawadzego, pisarza, bohatera narodowego i świętego Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego.

Spektakl, który sfinansowały wspólnie Samorząd Województwa Dolnośląskiego oraz Ministerstwo Edukacji, Kultury i Sportu Adżarii, autonomicznej republiki Gruzji ze stolicą w Batumi, grany będzie jeszcze we Wrocławiu (13 listopada), w Dzierżoniowie (14 listopada) oraz w Gorzowie Wielkopolskim (16 listopada).


Powiedzieli przy okazji premiery:

Jacek Głomb, reżyser i dyrektor teatru w Legnicy: - Było to prawdziwe spotkanie dwóch różnych zespołów mówiących językami, która są sobie bardzo obce. Językiem, który nas łączył był rosyjski. Dramaturżka Katarzyna Knychalska nie miała łatwej roboty, bo musiała słuchać mnie, ale i bardzo zróżnicowanej grupy aktorów, którzy byli współautorami spektaklu. Warto jednak było to zrobić. Dla publiczności, ale także dla aktorów i zespołów technicznych, które musiały się dogadać.

Andro Enukidze, dyrektor teatru w Batumi: - Trzy lata naszej współpracy dało dobre rezultaty. To ciekawe doświadczenie, bo wszystko w naszych teatrach jest inne, ale współpraca jest pożyteczna dla obu stron. Jestem szczęśliwy, że nadszedł dzień, w którym mogliśmy pokazać ten spektakl w Legnicy. Bardzo się denerwowaliśmy, ale Jacek Głomb chyba bardziej.

Michał Bobowiec, członek zarządu województwa dolnośląskiego odpowiedzialny za kulturę: - Nie odważę się recenzować, ale chciałbym podziękować za ten fantastyczny spektakl. Także dlatego, że jest dla mnie oczywiste, że nic tak nie łączy ludzi, jak kultura. Legnicka premiera pozwoliła mi lepiej zrozumieć to, co w październiku zobaczyłem w Batumi. O jednym mogę zapewnić. Na takie realizacje zawsze znajdziemy pieniądze w wojewódzkim budżecie.

Grzegorz Żurawiński