Drukuj
Ponadczasowe "Miasto we krwi" powstało ze strzępów kronik królewskich Szekspira. Jacek Głomb osadził spektakl w efektownym, wypalonym wnętrzu Ruin Teatru Victoria w centrum Gliwic i postawił na zespołową inscenizację. Działo się zatem dużo, głośno i dynamicznie. Pytanie po co, pozostanie jednak bez odpowiedzi. Zabrakło napięcia, dramaturgii, wartych zapamiętania fraz i kreacji aktorskich.
 
W potwornym upale (37-38 stopni) do Gliwic wybrała się z Legnicy całkiem spora autobusowa wycieczka pracowników teatru, miejscowych teatromanów oraz grupa gruzińskich artystów, która tego dnia kończyła pierwszy etap prób do legnicko-batumskiej koprodukcji. Niedzielne "Miasto we krwi" kończyło sezon artystyczny w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Kadencję dyrektora artystycznego kończył też tego dnia, znany także legnickiej publiczności (m.in. ze znakomitej i niedocenionej „Komedii obozowej”), Łukasz Czuj. Ale o tym, potem…
 
Przed przedstawieniem zrobiłem zakład z sąsiadką na widowni. – Zaczną ostro Kormorany, potem będzie ogień i dymy. Wrócą wspomnienia z „Koriolana”, „Hamleta, księcia Danii” oraz morze krwi z „Cara Samozwańca…”. Sąsiadka przyznała potem, że się nie pomyliłem. Była także nowinka, jakim było użycie w przedstawieniu Jacka Głomba projekcji wideo (Karol Budrewicz), które wyprowadzały widzów w świat historii, ale też w niedostępne podziemia gliwickiej sceny z basenem, w którym spławiano kolejne ofiary krwawych porachunków.
 
„Pokój wam niosę, moi dobrzy ludzie! Musicie tylko uznać moją władzę. Jeśli nie, trudno – poleje się krew…” – tymi słowami jednego z władców walczących o koronę zaczyna się ta historia. Potem jesteśmy już świadkami błyskawicznie nakręcającej się spirali bezwzględnej walki o władzę nad tytułowym miastem ogarniętym ludową rewoltą. Walczą wszyscy ze wszystkimi. Przebiegli demagodzy, populiści, hipokryci, zwykli zbrodniarze. Manipulowany przez charyzmatycznego lidera (postawny brodacz Łukasz Kucharzewski to najbardziej wyrazista postać dramatu i najciekawsza rola w przedstawieniu) i karmiony obietnicami raju na ziemi lud (to także my, publiczność) kontra zdegenerowane i zajęte wyłącznie sobą elity. Zmieniają się chwilowe sojusze. Wszystkie chwyty są dozwolone, jeśli prowadzą do celu, jakim jest panowanie. Wszędzie podstęp, manipulacja, stygmatyzowanie obcych, zbrodnia. Morze krwi i stosy trupów. Brak jedynie prawa i sprawiedliwości (co usłyszymy ze sceny). Polityka jest niezmiennie i ponadczasowo brutalna. Nie ma w niej miejsca dla pięknoduchów - zdają się przekonywać twórcy przedstawienia
 
Niby dzieje się dużo i w atrakcyjnym kostiumie (Małgorzata Bulanda), ognie są efektowne, a rockowa muzyka grających na żywo Kormoranów podkręca emocje. Jest ich jednak niewiele, a całość szybko w serii powtórzeń staje się do bólu przewidywalna i nużąca. Równie atrakcyjna, jak telewizyjne doniesienia o niedawnych krwawych potyczkach gangsterów Pruszkowa i Wołomina. Ojciec chrzestny na scenie się nie objawił. Rekompensatą była przyjemność rozpoznawania wśród aktorów postaci znanych z występów na legnickiej scenie. Wśród nich była Alina Czyżewska, pierwsza Ofelia w osiemnastoletniej historii wystawień „Hamleta, księcia Danii”, ale także: Aleksandra Maj, Edyta Torhan, Robert Zawadzki i – niemal regularnie obecny w legnickich spektaklach - Grzegorz Wojdon.
 
Niedzielny spektakl był też pożegnaniem z dyrektorem artystycznym gliwickiego teatru Łukaszem Czujem. Formalnym powodem był upływ kadencji, której nie przedłużył mu dyrektor naczelny tej instytucji Grzegorz Krawczyk.  Formalnym, bo tak to prawda, jak dziad Magda, a baba Grzegorz, choć prawdziwych przyczyn pozbawienia Łuksza Czuja artystycznego przewodzenia gliwickiej scenie nie znam. Nie jestem też w stanie ich pojąć, bo efekty jego – ledwie trzyletniej – kadencji są godne najwyższego szacunku. Wisienką na torcie były ogłoszone dwa dni wcześniej (w piątek 28 czerwca) wyniki 25. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Gliwicki spektakl „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach” rozbił bank z nagrodami tej rywalizacji (trzy nagrody główne, w tym najważniejsza, czyli Grand Prix dla najlepszego spektaklu w Konkursie, a przy okazji i dodatkowo jeszcze pięć wyróżnień aktorskich). Bezspornie to największy sukces (chciałoby się powiedzieć – wiktoria) w całej historii gliwickiej sceny. Nic dziwnego, że niedzielna publiczność żegnała Łukasza Czuja burzą oklasków.
Grzegorz Żurawiński