Drukuj

W Gliwicach trup ściele się gęsto, efekty specjalne i pirotechniczne rozpalają wyobraźnię, a klimatyczne wnętrza ruin dawnego Teatru Victoria w końcu tętnią życiem! A wszystko za sprawą najnowszej realizacji Teatru Miejskiego, która pojawiła się na afiszu pod koniec maja. "Miasto we krwi" wyreżyserowane przez Jacka Głomba recenzuje Magdalena Mikrut-Majeranek.


„Miasto we krwi", czyli premiera zamykająca sezon artystyczny jest niewątpliwie jednym z najmroczniejszych spektakli przygotowanych przez gliwicką scenę. Została zaplanowana z rozmachem i niewątpliwie robi wrażenie. Niestety, nie wszystko chodzi tu jak w szwajcarskim zegarku. Spektakl w reżyserii Jacka Głomba, dyrektora Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, to ballada na naście trupów. Widowisko stworzone na kanwie „Kronik królewskich" Williama Szekspira promowane jest jako współczesna historia walki o władzę i opowieść o zderzeniu ludzkich namiętności. Czy jednak jest tak w istocie? Niekoniecznie, ale po kolei.

Teatr Miejski w Gliwicach lubi zaskakiwać, a swój repertuar opiera na różnorodności. Po zabawnej komedii „Wieczór kawalerski", proekologicznym „Tchnieniu" i już kultowym „Najmrodzkim" postawiono na coś zupełnie nowego. Tym razem gliwicka publiczność zobaczyła spektakularne widowisko pełne efektów specjalnych. Reżyser zna doskonale gliwicką scenę, bo choć jest dyrektorem instytucji kultury w Legnicy, wielokrotnie wystawiał tu swoje spektakle w ramach Gliwickich Spotkań Teatralnych. Nie jest też debiutantem jeśli chodzi o inscenizację dzieł mistrza ze Stratfordu, ponieważ „Miasto we krwi" jest już jego siódmą realizacją dramatów Szekspira, a trzecią stworzoną poza macierzystą sceną.

Piątkowy wieczór. Nad Gliwicami zapada zmrok. Ruiny Teatru Victoria powoli zapełniają się po brzegi widzami żądnymi dobrej rozrywki. Rozrywki w starym stylu – wszak tutejsza scena wyrobiła sobie już znakomitą renomę. Teatr Miejski tym razem postanowił zaserwować teatromanom podróż do przeszłości. 23. premiera została wystawiona na deskach spalonej świątyni muzy Melpomene. I to był strzał w dziesiątkę! Magiczne wnętrza Victorii w połączeniu z postindustrialną scenografią i muzyką graną na żywo zachwycają. Niestety, to jeden z niewielu pozytywnych aspektów spektaklu. Głównie dlatego, że pierwsze skrzypce grają tu... dekoracje. Gdyby Szekspir zstąpił na jeden dzień z firmamentu i przycupnął na widowni, żeby zobaczyć inscenizację swoich kronik, nie byłby zadowolony, bo aktorzy zepchnięci zostali na dalszy plan. Zmarginalizowani. Potęga ruin i scenograficzny koncept nieco ich przytłoczył. Nie pomógł też scenariusz, który obfituje w dłużyzny. Oś akcji ufundowana została na nieustannej repetycji. Brak tu szekspirowskiej intrygi i napięcia. Skondensowanie treści wypełniających kilka klasycznych sztuk genialnego dramaturga w jednym dzieje nie wypadło najlepiej. Z przykrością muszę stwierdzić, że to jedna z najsłabszych, choć najbardziej spektakularnych, realizacji gliwickiego teatru.

Scenariusz stworzył Robert Urbański na bazie „Kronik królewskich" Williama Szekspira. Tekst opiera się na fragmentach „Króla Jana", trzech częściach „Henryka VI" i sceny z dramatu „Sir Thomas More", która dotąd nie doczekała się tłumaczenia na język polski. Kompilacja okazała się niezbyt trafiona. W spektaklu twórczo przetworzono nie tylko dzieła Szekspira, ale i dzieje Europy. W teatralnej formie i skondensowanej wersji podano szereg istotnych wydarzeń z historii średniowiecznych konfliktów. W pigułce zaprezentowano zatem rządy Jana bez Ziemi, śmierć Artura i Eleonory Akwitańskiej – jednej z najmożniejszych i wpływowych kobiet Europy w średniowieczu, a także jedynej kobiety będącej zarówno królową Francji, jak i Anglii, spór z papiestwem, interdykt wydany przez duchownych i późniejsze ukorzenie się Jana, a także bunt baronów, a końcu jego śmierć, konflikt Dwóch Róż i zażartą walkę toczącą się pomiędzy rodami Lancasterów i Yorków, wojnę stuletnia i działalność Joanny D'Arc, czyli Dziewicy Orleańskiej i koronację Karola VII na króla Francji.... Jednym słowem jest to prawdziwy historyczny maraton.

Myślą przewodnią jest współczesna historia walki o władzę. I po trosze faktycznie tak jest. Mówiąc kolokwialnie: bohaterowie padają jak muchy, walcząc o wpływy. Ale i w życiu jest podobnie, ponieważ jednostki są w stanie poświęcić ludzkie życie dla osiągnięcia własnych, partykularnych interesów. Człowiek ogarnięty żądzą posiadania nie myśli logicznie. Już Francisco Goya słusznie zauważył, że „Gdy rozum śpi, budzą się demony". I demony udało się tu pokazać. Niestety, koncept zrealizowany został miernie. O ile efekty specjalne zachwycają, to linia dramaturgiczna nuży. Spektakl jest przewidywalny, a niektóre sceny za długie, przegadane. Nie ma tu elementu zaskoczenia. Widz dla relaksu może odmierzać czas odliczając mordowane postaci. Bohaterowie zabijają się wzajemnie, a o eliminacji kolejnego konkurenta do tronu dowiadujemy się, gdy na scenie pojawia się trup owinięty zakrwawionym prześcieradłem. I tak kilka razy....

Dziwi też zastosowanie pewnych archaicznych rozwiązań, które wprowadzają sztuczność. Wybranym bohaterom przydzielono mikrofony na statywach - dziś już rzadko spotykane w teatrze rekwizyty. Po co? W zrozumieniu konceptu może pomóc informacja, że takim nagłośnieniem obdarzono jedynie przedstawicieli rządzącej dynastii, nobilitując ich w pewien sposób. Czy słusznie? Niekoniecznie.

„Miasto we krwi" to jednak niezaprzeczalny triumf scenografa i kostiumografa - Małgorzaty Bulandy. Scenografia jest minimalistyczna, ale dobrze podkreślająca koloryt miejsca. Z kolei kostiumy stylizowane na dawne, przypominają te z „Matrixa". Duchowni zamienili czarne sutanny na skórkowe, czarne, długie płaszcze, dzięki czemu przypominają raczej tajnych agentów niż księży. Świetnie też zaprojektowano kostium wyniosłej Eleonory (Edyta Torhan). Na uwagę zasługuje też demoniczna charakteryzacja Małgorzaty (Mirosława Żak). Jest po prostu genialna. Dokonano też pewnej reorganizacji przestrzeni, bo widownię ustawiono w miejscu, w którym zazwyczaj znajduje się scena. Przestrzeń została doskonale zaaranżowana i wykorzystana w pełni. Akcja rozgrywa się zarówno na scenie, wśród widowni, na balkonach, ale i za sceną i... pod sceną. W spektaklu wyeksponowano wszystkie zakamarki gliwickiej sceny.

Całości dopełnia miejscami psychodeliczna, rockowa muzyka serwowana publiczności przez zespół Kormorany, w składzie: Jacek „Tuńczyk" Fedorowicz, Krzysztof „Konik" Konieczny, Piotr „Blusmen" Jankowski, Marcin Witkowski, która potęguje wrażenie chaosu panującego w oblężonym grodzie. Ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenia projekcji wideo, stanowiących audiowizualny raport z walczącego miasta, za które odpowiada Karol Budrewicz. Wizualizacje otwierają też spektakl.

Szepnąć należy też słówko o aktorach. Najbardziej charakterystyczną postacią jest Ludwik, czyli Łukasz Kucharzewski, przywódca buntowników oraz sprawujący rządy niepełnosprawny władca – szalony król Henryk (Maciej Piasny). Ma on nie tylko problemy z chodzeniem, ale i artykulacją myśli, a szaleństwo zostało mu przekazane w genach. Postać została nieco przerysowana w scenariuszu, ale aktor doskonale sobie poradził z wyzwaniem. Choć ubrany jest w kombinezon typowy dla fanów motocykli, to porusza się na wózku inwalidzkim. Gra tak, jakby rzeczywiście nie obca mu była niepełnosprawność ruchowa. Niezwykle wyraziście. To irytująca postać. Nawet bardzo, ale przez to prawdziwa i wywołująca dyskusję. Świetna kreacja. Na uwagę zasługuje też intrygująca postać królowej Małgorzaty (Mirosława Żak), eterycznej Elizy (Karolina Olga Burek), której twarz zdobi łańcuch światełek choinkowych, czy jak zwykle stający na wysokości zadania – Mariusz Galilejczyk wcielający się w Alencona i Ryszarda.

W spektaklu można doszukać się uniwersalnych cech: nie podano nazwy miasta, w którym toczy się akcja. Może ono znajdować się dosłownie wszędzie, a sztuka traktuje o ponadczasowych wartościach, jakimi są żądza władzy, walka o wpływy i namiętności targające duszami ludzi. Nakreślono też mechanizmy alienacji i ostracyzmu społecznego wynikającego z przynależności do pewnej klasy społecznej. Wprowadzono lokalny koloryt i przełamano czwartą ścianę. Aktorzy witają się z publicznością, siedzą wśród widzów, a przemawiając - stają się głosem reprezentującym tłum. Zabieg ten sprawia, że widzowie przemieniają się w podglądaczy obserwujących maraton zabójstw i potyczek prowadzonych podczas wojny o tytułowe miasto. Sprzyja to też bardziej emocjonalnej recepcji spektaklu. Mroczny gmach doskonale koreluje z pesymistycznym przekazem płynącym ze spektaklu. Otoczenie wzmaga poczucie alienacji oraz przygnębienia wynikającego z toczącą się od wieków walką o wpływy.

Jedna rzecz udała się w stu procentach – ukazanie magii ruin Victorii w pełnej krasie, rozbudzenie zainteresowania tym miejscem, a i po części społeczna rewitalizacja.

(Magdalena Mikrut-Majeranek, „Krwawa masakra w ruinach”, http://dziennikteatralny.pl, 17.06.2019)