Drukuj

Nieważne, kto zadbał o tę charakterystyczną legnicką atmosferę. Ważne, że udało się stworzyć spektakl rzeczywiście dobry, nawet bardzo dobry, który na długo pozostanie w pamięci widzów. Ważne, że aktorzy czuli, że są u siebie. Byli znakomici. O spektaklu "J_d_ _ _ _e. Zapominanie" Artura Pałygi wg Anny Bikont w reżyserii Pawła Passiniego w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy, na stronie sekcji polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych, pisze Grzegorz Ćwiertniewicz.


Teatr Pawła Passiniego nie przekonuje mnie. Z lekkim niepokojem przyjąłem wiadomość, że reżyser rozpoczyna współpracę z legnicką sceną. Bałem się, że opanowana zostanie przez fałsz, który pamiętam z wcześniejszych przedstawień Passiniego, zwłaszcza z wrocławskich "Bram raju". A Teatr im. Heleny Modrzejewskiej jest świątynią prawdy (prawdziwości), jest miejscem innym od wszystkich, bo takim, w którym spektakle stanowią coś w rodzaju rytuału, którego wykonawcami są w większości aktorzy-magicy, czarujący widzów czynionymi na ich oczach magicznymi obrzędami, w większości zachwycającymi. Próg tej świątyni przekroczyć mogą jedynie czarodzieje, czarodzieje wtajemniczeni w poetykę tej sceny, a przede wszystkim czujący jej charakterystyczność.

Wydawało mi się, że Passini przebywa(ł) na zbyt niskim poziomie wtajemniczenia, by dostąpić zaszczytu odprawienia rytuału w tym miejscu. Pomyliłem się. Spektakl "J_d _ _ _ _ e. Zapominanie" wpisał się doskonale we wspomnianą poetykę. Odnosiło się wręcz wrażenie, że jest to przedstawienie wyreżyserowane nie przez Passiniego, ale na przykład przez Jacka Głomba. Klimat spektaklu sprawił tak naprawdę, że o reżyserze nie myślało się wcale. O kierowniku przedsięwzięcia przypomniałem sobie dopiero po wyjściu z teatru. Nieważne, kto zadbał o tę charakterystyczną legnicką atmosferę. Ważne, że udało się stworzyć spektakl rzeczywiście dobry, nawet bardzo dobry, który na długo pozostanie w pamięci widzów. Ważne, że aktorzy czuli, że są u siebie. Byli znakomici.

Scenariusz przedstawienia powstał na podstawie reportażu "My z Jedwabnego". Anna Bikont, autorka książki, zadała sobie wiele trudu, by spróbować odnaleźć prawdę o tragicznych wydarzeniach z 10 lipca 1941 roku, które rozegrały się w tym małym miasteczku niedaleko Łomży. Poświęciła kilka lat na badania archiwalne, rozmowy ze świadkami, uporządkowanie faktów, którym, zdawało się, już nikt obecnie nie odważy się zaprzeczyć. Zaprzeczanie stało się jednak chyba główną czynnością wyeksponowaną w spektaklu Passiniego (obok zapominania, następującego na skutek swoistego katharsis czy też wewnętrznego przepracowywania problemów). Z pasji i ogromnej pracy Bikont (nagrodzonej zresztą za przywołany reportaż), docenionej przez Wisławę Szymborską, Marka Edelmana czy Ryszarda Kapuścińskiego, zrodziło się pasjonujące widowisko według scenariusza Artura Pałygi (scenariusza przemyślanego, ale mimo wszystko trochę wadliwego), którego osią jest pogrom w Jedwabnem czy wręcz mord w Jedwabnem, dokonany z niemieckiej inspiracji przez kilkudziesięciu Polaków na kilkuset Żydach zamieszkujących Jedwabne, w czasie niemieckiej okupacji Polski. Zginęło wtedy około trzystu pięćdziesięciu Żydów. Trzystu zostało spalonych w stodole. To mieszkańcy Jedwabnego zagnali do niej swoich sąsiadów, przyjaciół, szkolnych kolegów. Zamknęli ją i podpalili.

Ważne jest tutaj przywołane wyżej słowo "inspiracja". Wydźwięk spektaklu zdaje się być jednoznaczny - Polacy, wbrew wszystkiemu, nie czują się winni. Winni są Niemcy i niemiecka okupacja. Stanowisko reżysera jest inne. W przedstawieniu potępia ten haniebny czyn, zastanawia się nad postawami Polaków, ale także bardzo wnikliwie przygląda się ich mechanizmom obronnym, obnażającym ludzką naturę, pokazując mierne człowieczeństwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wydarzenie z Jedwabnego stało się w gruncie rzeczy punktem wyjścia do dyskusji o braku tolerancji wobec odmienności, narastającym rasizmie, ksenofobii, megalomanii, o nieustającym psuciu się polskiego społeczeństwa. Jedwabne staje się dla twórców spektaklu symbolem moralnego upadku człowieczeństwa. Ma więc przedstawienie charakter uniwersalny (świadczą też o tym prezentowane na ekranach animacje, będące łącznikiem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością - na przykład Holocaust i palenie kukły Żyda). Należy interpretować je szerzej i nie ograniczać się jedynie do wydarzenia historycznego.

Jedwabne może się powtórzyć, może zdarzyć się w każdym czasie. Niewykluczone, że zadzieje się wkrótce, jeśli nie ustanie spotęgowane przez siły polityczne podżeganie do nienawiści (względem przedstawicieli innych narodowości czy choćby mniejszości seksualnych). Reakcje współczesnych Polaków nie różnią się bardzo od reakcji Polaków żyjących w latach czterdziestych minionego wieku. Wystarczy przywołać choćby entuzjastyczny oddźwięk na działania ruchów narodowych (aprobowanych zresztą przez polskie władze i polskie duchowieństwo).
 
Przestrzenią dla spektaklu Passiniego stała się scena w kamienicy na legnickim Nowym Świecie. Wybór nie był, jak można sądzić przypadkowy. Przed laty swoją siedzibę miał tam Teatr Żydowski Dua. Głomb próbował przywrócić temu miejscu jego dawny blask. Bez dużych nakładów finansowych nie jest to jednak możliwe. Dzięki legnickiemu teatrowi przestrzeń ta żyje. Z powodzeniem wystawiane są tam spektakle, z historycznym duchem w roli głównej. Surowość tej przestrzeni i jej układ gwarantują przedstawieniom atmosferę, której pozazdrościć mogą "Modrzejewskiej" inne teatry. Wnętrza stają się żywą scenografią. Tak dzieje się również w przypadku spektaklu "J_d _ _ _ _ e. Zapominanie". Akcja rozgrywa się jednocześnie na dwóch scenach.

Na pierwszej, na której zorganizowano również widownię, dzieje się teraźniejszość. Druga, nieco oddalona od tej pierwszej, którą widzowie jedynie omiatają wzrokiem, zdaje się symbolizować przeszłość. Przywodzi ją na myśl płonąca dziewczyna. Nie ukrywam, że mam problem z interpretacją tego obrazu. Trudno mi wytłumaczyć jego zasadność Dla mnie najważniejsze wydarzenia odbywają się na tej pierwszej.
 
Dziennikarka Anna, prowadząc śledztwo w sprawie Jedwabnego, odkrywa, że jest Żydówką. Staje przed bardzo trudnym problemem, ale i bardzo ważnym zadaniem - musi na nowo określić swoją tożsamość. Co więcej - musi zmierzyć się z całym światem (a tak naprawdę najbliższymi, koleżankami i kolegami), który bardzo różnie reaguje na żydowskie pochodzenie. Od tego właściwie rozpoczyna się przedstawienie. Anna komunikuje ludziom, czego dowiedziała się podczas wspomnianego śledztwa To, co chce im powiedzieć, jest bardzo przewidywalne. Wypowiadane przez bohaterkę kwestie banalizują się z każdą minutą wygłaszania monologu. Widz szybko orientuje się, do czego przyzna się Anna i scena staje się wręcz trywialna. Zuza Motorniuk, znakomita w tej roli, szczera, naturalna, bardzo uzdolniona, stara się zbudować napięcie. Miota się jej bohaterka, chwilami wstydzi, cedzi słowa, urywa zdania, ale w żadnym razie nie udaje się jej wywołać pożądanych emocji. Nic nadzwyczajnego się w sercach widzów zadziać nie mogło. Tajemniczość przerodziła się w nużącą zwykłość. Kiedy już objawia światu, kim jest, musi zmierzyć się z tym światem - zróżnicowanym poglądowo. Wejście Motorniuk nie zwiastowało sukcesu. Zapowiadało raczej szkolne przedstawienie. Była to jednak jedyna infantylna scena w tym spektaklu i jedyny nużący moment. A sama Motorniuk - naprawdę imponująco odnalazła się w swojej roli. Ponieważ spektakl teatralny nie jest filmem, zawsze można coś w nim na bieżąco zmieniać. Scena wyjawienia powinna zostać raz jeszcze starannie pomyślana. Dla zupełnego powodzenia.

Później oczom widzów ukazują się obrazki z jedwabieńskiego śledztwa - jakie żywe, jakie prawdziwe, jakie przejmujące. Całość potraktować można jako studium zapominania, ale i swoisty rozrachunek z przeszłością - trudny, bolesny, ale konieczny, jeśli kłamstwo ma zostać odkłamane, a tragiczne wydarzenia mają zostać zapomniane. Żeby tak się stało, muszą zetrzeć się ze sobą pewne racje, musi zostać stoczona bitwa na argumenty (jakie one zaskakujące!). Akcja właściwa dzieje się w ogromnej żelaznej klatce, imitującej celę więzienną (a może pułapkę, którą może być jedwabieńska stodoła, a może tą, z której nie może wydostać się Anna?).

Scenografia Mirka Kaczmarka (wspomniana żelazna klatka, a w niej - menory, mosiężne naczynia, taborety) jest osobnym dziełem, dopełniającym główne dzieło (podobnie zresztą jak kostiumy Kaczmarka właśnie i Krystiana Szymczaka). W klatce tej, niczym duchy, pojawiają się świadkowie jedwabieńskich wydarzeń. Widzowie wraz z nimi uczestniczą w czymś w rodzaju obrzędu. Następuje swoiste uświęcenie. Nie można mieć wątpliwości, że publiczność ociera się o sacrum. Natchnieni aktorzy celebrują każdą scenę. Do dziś przed oczyma mam te z udziałem Joanny Gonschorek i jej Antoniny Wyrzykowskiej, w których stąpając na palcach grą swoją dotykała nieba. Wybitnie! To jej najlepsza dotychczasowa kreacja w legnickim teatrze. Szczęściarzem zwać może się ten, kto miał okazję ją w tej charakterystycznej roli zobaczyć. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, że udało się jej jako jedynej przyprawić widzów o mocniejsze bicie serca.

Granicę świętości przekroczyła również Katarzyna Dworak - błysk w jej oku to nic innego jak aktorska iskra, którą poraża widownię niemalże za każdym razem. Wciąż pozostaję pod ogromnym wrażeniem Gabrieli Fabian. Niezwykle przejmująca kreowana przez nią Marysia (wcześniejsza Rachela). Nie sposób pominąć Małgorzaty Urbańskiej. W każdym przedstawieniu odznacza się wyrazistością i aktorską pewnością. Tak było i tym razem. Stworzyła postaci jaskrawe, po raz kolejny ujawniając swój artystyczny kunszt. Najlepsza rola męska należy do Rafała Cielucha (aktor znakomicie potrafi balansować na granicy stanów liryczno-prozaicznych; jego doskonałość polega na tym, że kreuje swoje postaci, sprawiając wrażenie, że ich konstruowanie - później odgrywanie - nie przysparza mu kłopotu i nie generuje większego wysiłku; domeną aktora jest imponująca naturalność i sceniczna lekkość). Na dostrzeżenie zasługuje również Paweł Palcat - choćby dlatego, że potrafi umiejętnie szafować predyspozycjami, tworząc w każdym przedstawieniu postaci inne, odmienne, ale charakterystyczne i zapadające w pamięć). Godne wyróżnienia są sceny zbiorowe. Pokazują one, jak zżytą i dobrze współpracującą jest drużyna Modrzejewskiej.

Z zapowiedzi podanej widzom przez aktorów przed rozpoczęciem właściwej części przedstawienia, można było wywnioskować, że spektakl nie jest (nie będzie) tezą Wybrzmiało to zresztą bardzo wyraźnie - teatr ma (musi) stawiać pytania i zmuszać do refleksji. Nie mam pretensji, że w konsekwencji stało się inaczej. Spektakl został opatrzony tezą (Polacy byli winni) i skrupulatnie prezentowane były argumenty ten sąd potwierdzający. Trochę jak w szkolnej rozprawce dążono do obrony racji. Uznaję to w każdym razie za błąd konstrukcyjny. Nie podejrzewam twórców o świadome oszustwo. Widzowie nie mieli prawa wyjść z teatru z wątpliwościami, ponieważ wszystko zostało bardzo klarownie wyłożone - Polacy nie byli jedynie ofiarami. Mógłby nie zauważyć tego błędu logicznego ten, dla którego Jedwabne do tej pory niewiele znaczyło i nadal niewiele będzie znaczyło lub ten, który nie zważa na takie detale, a zachwyca się po prostu całością jako taką. Zaznaczę jednak, że błąd ten nie kładzie się cieniem na spektakl, na który bez wątpienia warto się do Legnicy wybrać.

(Grzegorz Ćwiertniewicz, „Teatr musi stawiać pytania!”, http://www.aict.art.pl, 6.06.2019)