Drukuj
- Rozwojowy, głównie ekonomiczny dystans między Legnicą a Wrocławiem coraz szybciej rośnie. Problem w tym, że nie jest to wyłącznie wynik słabości i dezintegracji naszych lokalnych władz i elit, ale zjawisko systemowe, które swoje źródła ma w reformie administracyjnej – mówi Jacek Głomb, dyrektor Teatru im Modrzejewskiej w Legnicy w rozmowie z Grzegorzem Chmielowskim.



- Jak to się stało, że znalazł się Pan na Dolnym Śląsku?


JG: - Przez przypadek, bo Dolny Śląsk nie kojarzył mi się z niczym szczególnym, a Wrocław znałem tylko z krótkich pobytów w połowie lat 80. , gdy odwiedzałem swoją ówczesną dziewczynę. Zapamiętałem tamten Wrocław jako miasto ponure, ciemne, straszne… Dla mnie to Galicja była całym znanym mi światem, bo Mazowsze było chłopskie, a Dolny Śląsk znany był mi jako ziemie zasiedlone przez obcych. W Legnicy, którą kojarzyłem tylko z bitwą z Tatarami i radziecką armią, pojawiłem się razem z moim przyjacielem Robertem Czechowskim (od niedawna dyrektor teatru w Zielonej Górze) dzięki Bartkowi Stasinie z wrocławskiej firmy ABM, który ówczesnemu dyrektorowi legnickiego teatru Łukaszowi Pijewskiemu wyszukiwał aktorów gościnnych do spektakli. Nie zdążyliśmy jednak popracować razem, a gdy dyrekcję objęła Bogusława Machowska, to nasze propozycje repertuarowe wyraźnie nie były po jej myśli. Mimo, że zrobiliśmy niezłe przedstawienia: „Armię”, „Zdrady miłosne”, „Mimikę” i praca w Legnicy zaczęła nam sprawiać satysfakcję. Niestety, zostaliśmy wyrzuceni z pracy, co odczułem bardzo boleśnie. Przeniosłem się wówczas do Wrocławia, bo miałem tam już przyjaciół, ale nie miałem pracy. Nie do zniesienia było, że utrzymywała mnie wówczas moja obecna żona.

- Ale jednak Pan wrócił…


JG: - Na szczęście los się do mnie uśmiechnął i gdy szefem kultury w legnickim urzędzie wojewódzkim został Zbigniew Kraska dostałem propozycję powrotu do Legnicy, by objąć dyrekcję ówczesnego potwora, jakim było Centrum Sztuki-Teatr Dramatyczny. Taki dom kultury z aktorami na etatach instruktorów. Było lato 1994 roku. Kończyłem właśnie studia reżyserskie i stało się tak, że spektakl dyplomowy („Trzej Muszkieterowie”) był moim debiutem reżyserskim w Legnicy. Tak się zaczęło.

- W Pana teatrze pojawiają się sztuki opowiadające o historii dalszej i bliższej Legnicy. Układają się one nawet w cykl. To chyba dość nowatorski pomysł, bo nie zauważyłem takich przedstawień np. w Jeleniej Górze czy Wrocławiu... Jak Pan to tłumaczy?

JG:  - Jeszcze w moim rodzinnym Tarnowie robiłem takie rzeczy. Gdy osiadłem w Legnicy, zobaczyłem miasto zupełnie inne, niż moje o nim wyobrażenie, które sprowadzało je do bloków i wojskowych koszar. Zobaczyłem miasto piękne, choć okrutnie zaniedbane, ze zdewastowanym centrum. I wiele często opustoszałych miejsc, których przeszłość była dla mnie – chłopaka z Galicji - fascynującą tajemnicą. Z tego odkrywania takich miejsc i poznawania ich historii pojawiły się pierwsze projekty, które wprowadziły w nie teatr. Tak powstały: „Zły”, „Koriolan”, a wreszcie w 2000 roku „Ballada o Zakaczawiu”. Odbiór społeczny tej sztuki był fascynujący, większy nawet gdzieś w Polsce niż w Legnicy, bo wcześniej w teatrze nikt tego nie robił, a i prawda o historii takich miast na Ziemiach Zachodnich była zupełnie inna, niż ta z podręczników. Tekst powstał zatem z historii nienapisanych,  z rozmów, relacji świadków, z legnickich anegdot i mitów. Potem były już tylko artystyczne konsekwencje tego wielkiego sukcesu. Takie jak „Wschody i Zachody Miasta”, czy ostatnio „Łemko”. Naturalną koleją rzeczy doszliśmy do międzynarodowego festiwalu teatralnego, który nie mógł nazywać się inaczej niż „Miasto”. Bo przecież sceną dla tego wydarzenia była cała Legnica.

- Legnicki teatr od paru lat jest współfinansowany przez samorząd województwa. To przejaw nowego podejścia władz wojewódzkich do kultury legnickiej, która przez wiele lat nie miała takiej stałej dotacji z Wrocławia. Czy to współfinansowanie to dobry model?

JG: - Dla nas to pomysł bardzo dobry, bo pozwolił nam odbić się od finansowego dna. O wojewódzkie wsparcie zabiegaliśmy bardzo długo i uparcie. Chcieliśmy, by władza naprawiła krzywdę jaką nam wyrządzono podczas reformy administracyjnej, gdy zdjęto nas z państwowego budżetu i pozostawiono na łaskę i garnuszek lokalnego samorządu w Legnicy. Udało się dopiero pod koniec 2005 roku. Dziś możemy powiedzieć, że udało się popisowo, bo pierwsze wsparcie dała nam marszałkowska władza z PiS, a teraz – jeszcze większego - udziela nam Platforma. Całe szczęście, bo o każdą miejską złotówkę prowadzimy z legnicką władzą zacięte boje. Pewnie skończy się to tym, że niedługo staniemy się w całości instytucją marszałkowską. Mimo to, chciałbym by zasada współfinansowania nadal nas dotyczyła, z tym, że na innym poziomie. Nazywam to „unarodowieniem” legnickiej sceny, a chodzi o to, że będę gorąco namawiał ministra, do współfinansowania naszego teatru. Wiem, że będzie to bardzo trudne. Mam wrażenie, że minister Zdrojewski nie lubi bowiem reguły współprowadzenia.

- Jest już Pan wieloletnim legniczaninem, Dolnoślązakiem. Jak Pan ocenia relacje Legnicy z Wrocławiem, nie tylko na polu kultury. Czy średnie polskie miasto, jakim jest Legnica ma szanse rozwoju u boku takiej aglomeracji jak Wrocław?

JG:
- Chciałoby się odpowiedzieć, że szanse są zawsze, ale mam więcej niż tylko wątpliwości. Ostatecznie sam byłem autorem publicznie sformułowanej tezy o imperialnych skłonnościach naszej metropolii. Rozwojowy, głównie ekonomiczny dystans między Legnicą a Wrocławiem nadal przecież tylko rośnie. I to rośnie coraz szybciej. Problem jednak w tym, że nie jest to wyłącznie wynik słabości i dezintegracji naszych lokalnych władz i elit, ale zjawisko systemowe, które swoje źródła ma w reformie administracyjnej. Mój rodzinny Tarnów też coraz szybciej traci na rzecz metropolitalnego Krakowa. To system sprawia, że bogatsi coraz szybciej się bogacą i zwiększają swój potencjał rozwojowy w każdej dziedzinie. Konsekwencje doskonale widać na przykładzie zrodzonego u nas literackiego „Portu Legnica”, który odpłynął na stałe do Wrocławia. Jaskółki takie, jak zainteresowanie metropolii prowincją, czego doświadczyliśmy w czerwcu ubiegłego roku, gdy prezydent Wrocławia sfinansował nasze spektakle w Wytwórni Filmów Fabularnych, nie zwiastują wiosny. Z przymrużeniem oka mógłbym powiedzieć jednak, że i my czasami potrafimy się odkuć. Od niedawna mam u siebie w teatralnym zespole połowę dawnej ekipy aktorskiej wrocławskiego Zakładu Krawieckiego. Niestety, nie wynika to z naszej potęgi ekonomicznej. Jedynie artystycznie możemy konkurować z naszą metropolią. Jako teatr dowodzimy, że można robić wielkie rzeczy także poza głównymi centrami kultury. Jednak tylko my sami wiemy jakie to trudne, jakiego wymaga wysiłku.

(Grzegorz Chmielowski, „Dolnoślązak urodzony w Galicji”, Polska Gazeta Wrocławska, 30.01.2008)