Drukuj

Trzeba było talentu, młodzieńczego tupetu i autoironicznej odwagi Magdy Drab, by przepisać na nowo i nadać współczesny język oraz sens dramatowi Wyspiańskiego sprzed ponad 115 lat. Potrzebny był reżyserski talent i doświadczenie Piotra Cieplaka, by - wespół ze świetnie zestrojoną drużyną aktorską - całość precyzyjnie poskładać w spektakl tyleż groteskowo śmieszny, co przerażający. Takie są „Wyzwolenia” zrealizowane na legnickiej scenie, które zasłużenie nagrodzono popremierową owacją na stojąco.


Myśl, by czerpać inspiracje z postromantycznego dramatu „czwartego wieszcza”, który dla wielu był lekturowym przekleństwem, wydawała się samobójczo szalona. Coś jednak tkwi w tym tekście, że niemal regularnie mocują się z nim polscy twórcy teatru. Tylko w ostatnich tygodniach tak było we Wrocławiu i w Warszawie. Czy przyczyną jest nadal nieprzezwyciężony spadek po romantyzmie, który naznacza i zatruwa naszą współczesność symbolami narodowej pychy w trwającym nieprzerwanie chocholim tańcu niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń o własnej wyjątkowości?

Jak żyć w kraju, w który przybywa autostrad, ale drogowskazami od lat są niezmiennie: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, Chrystus królem Polski, krwawa ofiara, znak Polski Walczącej na koszulkach, majtkach i tatuażach, żołnierze wyklęci, „Śmierć Wrogom Ojczyzny”, stadionowy patriotyzm i „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. No i – to już Wyspiański – jeszcze „orzeł ptak białopióry”. Koronowany. Choć bez krzyża. Jeszcze.

„Umarł Polak, umarł i leży na desce, umarł prostym chamem, a ożyje wieszczem, bo w Polaku – taki zwyczaj, że nie żyje się za życia” – pisała sarkastycznie Agnieszka Osiecka. Wściekły, choć wydaje się pozbawiony nadmiernej nadziei, bunt przeciw takiemu pojmowaniu polskości odnajdziecie w sztuce Magdy Drab wyreżyserowanej przez Piotra Cieplaka. „Boże spraw, abyśmy nie byli przeciętni! Żebyśmy zawsze wygrywali, albo przegrywali. Żeby ścinać za czwarte miejsce. Czwarte miejsce jest dla Czechów” – usłyszycie w pewnej chwili te pełne gorzkiej ironii frazy. Mimo że Polska – jak zauważy terapeutka (Gabriela Fabian) - to  tylko coś „w skali między kciukiem, a palcem wskazującym”.

Pamiętacie oscarowe „Tango” Zbigniewa Rybczyńskiego? To wnętrze jakiegoś mieszkania, w którym kłębią się ludzie. Są niby razem, jednak każdy osobno wykonuje przypisane sobie czynności i wychodzi, aby zaraz na nowo powrócić i powtórzyć cały cykl. W legnickich „Wyzwoleniach” jest bardzo podobnie. Jakieś M-3 na blokowisku, salonik z meblościanką, kuchnia, łazienka, kibelek, sztuczny kwiatek, czajnik z gwizdkiem i pralka. To miejsce akcji, w którym bohaterowie marzyć będą o wielkiej, narodowej scenie. Jesteśmy bowiem świadkami teatru w teatrze w konwencji teatru domowego Mirona Białoszewskiego. I podobnie jak w animowanym filmie Rybczyńskiego postaci dramatu będą miotać się razem, ale osobno.

Są dwie skrajnie odmienne odsłony legnickich „Wyzwoleń”. Pierwsza to totalny odlot, wariactwo, szydera, muzyczny kabaret, Monthy Python w konwencji amerykańskiego musicalu, muzyczny misz-masz, w którym znanym melodiom dopisano zaskakująco groteskowe teksty. To jazda po bandzie wywołująca wesołość na widowni.

Szczęka wam opadnie, gdy usłyszycie zaskakujące bezczelnością i tupetem teksty do „Bogurodzicy”, "Windą do nieba", „To nie ja byłam Ewą”, czy „Być kobietą” w feministycznym proteście z balonami i cipką lub w kulinarno-patriotycznym kontekście z pierogami, kluseczkami, bigosikiem i schabowym. Brzuch was rozboli, gdy do słynnego „Je T'aime Moi Non Plus” duetu Jane Birkin - Serge Gainsbourg, usłyszycie pomstowanie, że nie ma już polskiego kakała (pewnie sprzedane), tylko jakieś cudzoziemskie cacao, a przy tym manifest, „nie będzie nam pedał machał biało-czerwoną flagą” (Rafał Cieluch, Mateusz Krzyk, Bartosz Bulanda).  Zamilkniecie, gdy na melodię kolędy „Lulajże, Jezuniu” usłyszycie ironiczny, choć wzruszający apel ekologiczny w konwencji bajeczki dla dzieci (Anita Poddębniak). Mało? To dorzućmy, że będzie także wykonany chóralnie fragment słynnego „Mesjasza” Haendla z podziękowaniem Bogu, „że nie jesteśmy semitami”. Bo wszystko w tej części jest wywrócone podszewką na wierzch. Nawet całkiem liczne cytaty z „Wyzwolenia” Wyspiańskiego brzmią prześmiewczo. Nudzić się nie będziecie. Śmiać często.

A klapisk w pupę? No cóż, jeśli Aktor, Który Miał Zostać Obsadzony Jako Konrad, Ale Tak Się Nie Stało (Bogdan Grzeszczak), nie chce i nie potrafi – mimo licznych podpowiedzi – zrozumieć i przyznać, że jest przede wszystkim Polakiem, to jasne, że w polskim teatrze Konrada zagrać nie może. Jedyne na co zasługuje, to ów „klapsik w pupę”.  Naciskany jednak nie zdzierży „Za ciasno mi w tym Polaku. Za ciasno! Chcę wyzwolin! Chcę wyzwolin z Polaka”.  Bunt sprawi, że do akcji wkroczy autorka sztuki, już – z konieczności - jako Kobieta Obsadzona Jako Konrad (Magda Drab). Teraz to ona stanie się główną postacią dramatu i ofiarą nieustających przesłuchań. Tyle, że śmiać się już nie będziecie.

Druga cześć spektaklu jest skonstruowana jak rondo, z którego nie ma zjazdu. Mrozi powagą. Jest jak konwejer, ów bolszewicki system przesłuchań, których celem nie było uzyskanie odpowiedzi na pytania, lecz psychiczne złamanie przesłuchiwanego i zmuszenie go do samooskarżania się.  Żarty się skończyły. Maski atakują. Wszyscy przeciw jednej. Powtarzają się sceny, powtarzają słowa. Pytania o wszystko. O przesłanie i Boga w spektaklu. O odwagę, sumienie i przekonania autorki. O to kim jest. Pytania o Polskę, Europę i świat. O kicz i piękno. Do bólu i do znużenia. Dla części widzów w nadmiarze. Chocholi taniec, jak sto lat wcześniej, trwa w najlepsze. Eksplozja jest nieunikniona. Bum! „Odpierdolcie się od Konrada! Odpierdolcie się od arcydramatu! Nie chcę trzymać palca w dziurawym sercu!” – usłyszymy rozpaczliwie od Kobiety Obsadzonej Jako Konrad.  

Klamra. Ponownie jest jak na początku. Jak w „Tangu” Rybczyńskiego. Ulga. Koniec sztuki. W epilogu powraca jedynie marzenie, by było inaczej i lepiej. By w naszym M-3 był duży pokój i dużo okien. Bo jest dużo do wietrzenia. Teraz. W Polsce.
 


Grzegorz Żurawiński