Drukuj
Coraz więcej polskich teatrów zamienia się w "muzea historii miasta". Na pożywce wysiedleń, wypędzeń, wywłaszczeń powstają kolejne sztuki rejestrujące wspomnienia mieszkańców. Sztuki, z których nic nie wynika – twierdzi Joanna Derkaczew. Czy szlak przed laty wytyczony m.in. przez legnicki teatr został doszczętnie zadeptany przez epigonów?  Wiele na to wskazuje...

Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski poinformował ostatnio o ciekawym paradoksie. Wśród nowych inicjatyw twórców zgłaszających się do niego z wnioskiem o współfinansowanie druzgocąca okazuje się przewaga inicjatyw muzealnych. Muzeum Ziem Zachodnich, Muzeum Historii Polski, Muzeum Westerplatte, PRL, Żydów, Socrealizmu, Solidarności. Sztuka współczesna ledwie pełga. Brak pomysłu na pokazywanie historii przy jednoczesnym pędzie do jej instytucjonalnego konserwowania staje się plagą polskiej kultury.

Skąd ten trend "upamiętniać, zamiast tworzyć"? Minister odziedziczył go po poprzednim rządzie, który najbardziej entuzjastycznie przyjmował projekty rekonstrukcji bitew czy sale pamięci. Czy podobny proces umuzealnienia zaczyna się w teatrze? Dlaczego w ostatnich miesiącach tak często powstają sztuki o wypędzonych, przesiedlonych, wystawionych na ciosy kolejnych reżimów? Historie miast, historie stosunków polsko-niemieckich, polsko-radzieckich opanowały Polskę od Pomorza po Śląsk, strasząc pogadankową formą lub rozmazując się w "historyzmie magicznym".

I wszyscy razem

Najbardziej monumentalnym produktem tego trendu jest "Polterabend" Stanisława Mutza (reż. Tadeusz Bradecki) w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pierwsza część sagi rodu Mutzów (zapowiadane są jeszcze dwie - współczesna i futurystyczna) zaczyna się wraz z pierwszą wojną światową.

Na polską sztukę po śląsku czekaliśmy całe lata, pocieszając się tymczasem filmami Kazimierza Kutza i inscenizacjami "Cholonka" Janoscha. Zamiast współczesnego tekstu w stolicy Górnego Śląska pokazano jednak spektakl-wystawę historyczną z regionalnymi widziadłami w tle. Wielopokoleniowa rodzina Jorga Mutza (Wiesław Sławik) zalicza wszystkie podręcznikowe powstania, plebiscyty, natarcia nacjonalizmów, mobilizacje do wojsk polskich i niemieckich. Żona Berta (Alina Chechelska) rodzi kolejnych synów, którzy giną na wszystkich frontach, wstępują do każdej partii i formacji paramilitarnej (od komunistów po Hitlerjugend), wieszają na ulicach kolejnych wrogów narodu, a na ścianach familoka - zdjęcia kolejnych przywódców.

Gdy córki Tevie Mleczarza ze "Skrzypka na dachu" znikały uniesione dziejowymi zmianami, nie przypominało to w żaden sposób bryku z losu Żydów na ziemiach rosyjskich. Gdy odchodzą synowie Jorga - słychać szelest papieru podręcznika od historii.

Nie lepiej sytuacja wygląda na północy. W Teatrze Współczesnym w Szczecinie Paweł Kamza zaadaptował książkę Artura D. Liskowackiego "Eine kleine". Opowieść o Niemcach z przedwojennego Stettina i narodzinach Szczecina polskiego mogła być dla miasta wydarzeniem na miarę "Strachu" Grossa. Zboczyła jednak w jakieś afabularne, mętne rejony, gdzie akcję zastępuje płytki symbolizm, a grę aktorską - rozbuchany ruch sceniczny, przebieranki, sceny plastyczno-wizyjne.

Próba przedstawienia newralgicznych momentów historii miasta nie powiodła się także w pobliskim Gorzowie Wielkopolskim (Teatr im. Osterwy, reż. Sławomir Batyra). Tytułowa Babcia ze sztuki Michała Walczaka (mającego na koncie już kilka sztuk o miastach, m.in. "Kopalnię" o Wałbrzychu i "Rzekę" o Sanoku) niczym bohaterka "Kabaretu Starszych Panów" wpada w ręce nieznanych sprawców. Ginie dzień przed defiladą, którą miała poprowadzić jako "pierwsza Polka" przybyła do Gorzowa (wcześniej Landsberg an der Warthe) z armią radziecką. Wokół wątku kryminalnego i historycznego narastają wątki miłosne, metateatralne, rodzinne, fantastyczne, zmieniając "Babcię" w bizantyjską karykaturę epopei (na 25 stycznia planowana jest w Gdańsku premiera "Babci" zmienionej w "Miasteczko D", czyli Danzig.

Być jak Jan Klata


Śląsk o Śląsku, Zachodniopomorskie o Zachodniopomorskiem, ostatnio nawet Częstochowa o Częstochowie i pobliskim Dobrodzieniu (dawny Guttentag) w pretensjonalnym monodramie symultanicznym (ten sam tekst wypowiada trzech aktorów) "Nowonarodzony" (Teatr im. A. Mickiewicza, reż. Łukasz Wylężałek). Dlaczego tyle i dlaczego tak źle? Czy tzw. odkłamywanie polskich losów musi odbywać się wyłącznie w formie pogadanek lub abstrakcyjnych, zamazanych obrazów? Czy rzeczywiście nie umiemy mówić o swoich korzeniach?

Część tych nieudanych, wtórnych spektakli to pokłosie sukcesu "Transferu!!!" Jana Klaty, głośnego projektu łączącego wspomnienia wypędzonych i przesiedlonych Niemców i Polaków. Kto by nie chciał być hołubiony jak Klata? Reszta produkcji to skutek panującej przez kilka ostatnich lat polityki historycznej, mody na wszystko, co narodowe. I łatwości pozyskania na nie dotacji. Spektakli powstałych z autentycznej potrzeby, z odkrycia jakiegoś nowego rysu polskiej historii nie zarejestrowano.

Podczas gdy "Transfer!!!" był kijem w mrowisko, jego podróbki okazują się jedynie wieczorami wspominkowymi mającymi pouczyć młodzież, wycisnąć łzy z oczu starców i poprawić samopoczucie urzędom miast. Nad Polską unosi się gromkie "Pamiętamy!", ale pobrzmiewa w nim "pamiętamy... tylko to, co wygodne i niegroźne".

(Joanna Derkaczew, „Polski historyzm magiczny”, Gazeta Wyborcza, 21.01.2008)