Drukuj

Marcin Liber wraca po siedmiu latach do Legnicy. I reżyseruje swój najlepszy, od czasu „III Furii” spektakl. Jedźcie koniecznie do Modrzejewskiej - „Popiół i diament. Zagadka nieśmiertelności” to także, jak dotąd, najlepsze przedstawienie w tym sezonie na Dolnym Śląsku. W Gazecie Wyborczej Wrocław przedstawienie recenzuje Magda Piekarska.


Drugi człon tytułu, pożyczony z kultowego horroru z Davidem Bowiem i Catherine Deneuve w rolach głównych, nie jest przypadkowy. Tak jak to, że  przebój Bauhausu „Bela Lugosi’s dead” otwiera muzyczną playlistę w tym spektaklu. Panuje tu klimat opowieści grozy, w której upiory historii spotykają się z wampirami popkultury, a powieść Andrzejewskiego wraz z filmem Wajdy, „Weselem” Wyspiańskiego, duchem Mickiewiczowskich „Dziadów”, wierszami Broniewskiego i Jasia Kapeli, oraz „Ostatnią niedzielą” w poetyce techno party tworzy zwalający z nóg koktajl. Wszystko po to, żeby opowiedzieć o pierwszym dniu wolności, który wcale nie oznacza końca wojny. Ta polsko-polska, która wciąż się toczy, okazuje się właściwie wieczna. Odczuła to dobitnie publiczność premierowego spektaklu 11 listopada, granego w tym samym czasie, kiedy kilkadziesiąt kilometrów dalej, we Wrocławiu, jedni Polacy rzucali w stronę drugich race i butelki.

Tego wieczora niektóre zdania musiały zabrzmieć szczególnie mocno - wśród nich przemówienie Szczuki (Wiesław Cichy): „Koniec wojny to nie koniec walki. Trzeba strzelać do Naszych, choć nie Naszych Polaków. Bo chcą innej Polski niż My”. Albo scena szaleństwa ministra Święckiego (Bogdan Grzeszczak) - rozbierając się mówi o potrzebie wysłania narodu, który przeszedł wojenny koszmar, do szpitala psychiatrycznego, nie żeby cierpiał, ale by wyzdrowiał. „By każdy mógł najeść się do syta, wyspać, wyegzorcyzmować, aby demony, które nas zabijają i szarpią opuściły każdego. Zdrowi zaczniemy nowe życie. Inaczej zaczniemy je jako szaleńcy i to szaleństwo będzie nas dręczyć w kolejnych pokoleniach”. Czy kolejny monolog asystenta Drewnowskiego (Robert Gulaczyk), kanalii otumanionej perspektywą sięgnięcia po władzę.

Bo choć teatralny „Popiół i diament” jest i opowieścią o zbrodni, wahaniu i miłości Maćka Chełmickiego (Albert Pyśk), o micie Cybulskiego, o nieśmiertelnych kliszach z filmu Wajdy, w których mieszczą się okulary, kurtka z demobilu czy scena z kieliszkami z płonącym spirytusem, to swoim zasięgiem wybiega daleko poza nie - dlatego większą siłę niż sceny liryczne mają w tym spektaklu historiozoficzne i społeczne diagnozy. Przy czym teatralny „Popiół i diament” z rzadka tylko i bardzo subtelnie odnosi się do rzeczywistości tu i teraz. Salę bankietową hotelu Monopol odwiedzamy owego 8 maja 1945, w dzień podpisania kapitulacji przez faszystowskie Niemcy, ale ten moment nagle odzyskanej wolności, z którą nie bardzo wiadomo, co zrobić, wydaje się trwać wiecznie. Ta wieczność w Modrzejewskiej, zagęszczona dla potrzeb spektaklu, trwa 2,5 godziny i ani przez moment się nie dłuży.

Widać w „Popiele i diamencie” wątki obecne w poprzednich realizacjach Libera, m.in. zielonogórskim „Trash Story” czy legnickich „III Furiach”, łącznie ze sposobem myślenia o historii jako o pułapce, w którą zostaliśmy schwytani i z której nie ma ucieczki. Jednocześnie jest „Popiół” najdojrzalszą, najgłębszą, a zarazem najbardziej - mimo komediowych wtrętów - najbardziej gorzką refleksją na ten temat.

- To jest miazga - skomentował na gorąco jeden z widzów legnickiej premiery, i - także w kontekście literackiego pierwowzoru i jego autora - nie ma chyba lepszego słowa na określenie tego, co wydarzyło się na scenie Modrzejewskiej. Wszyscy staliśmy się tam uczestnikami hipnotycznego balu wampirów. Na widowni zamienionej w parkiet hotelu Monopol, z której wymontowano rzędy krzeseł, żeby zastąpić je stolikami, popijamy lemoniadę o smaku landrynkowym. Wokół połyskują złote paseczki confetti, kelnerki ślą uśmiechy, nalewają słodki napój do literatek. Ale ta słodycz szybko wyparowuje, róż połyskujący w szklankach blaknie, światła przygasają, robi się coraz mroczniej. Mirek Kaczmarek stworzył dla tego przedstawienia wielowarstwową scenografię. Akcja rozgrywa się na parkiecie, między stolikami, na balustradach balkonów i schodach prowadzących na scenę - wydaje się, że jej czeluść, która jest kolejną z płaszczyzn w tej kompozycji, nie ma końca.  

Liber, reżyserując znakomity tekst Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, zrobił spektakl, który boleśnie tkwi w sercu, jak zadra, który nie pozwala o sobie zapomnieć, który - jestem tego pewna - po wielokroć będzie do nas wracał, i odbijał się czkawką, podobną do tej, która dopada w finale upiorne duchy mistrzów polskiego kina. Oto zombie Kawalerowicz, Konwicki, Toeplitz zebrały się nad trumną Wajdy, żeby wysłuchać dobiegającego z jej wnętrza przemówienia i żeby podjąć walkę z egzorcyzmującym je komunistycznym aparatczykiem domagającym się zmiany zakończenia filmu.

Nie ma w tym przedstawieniu aktora, którego można by tu pominąć - od Rafała Cielucha jako Stańczyka, przez Bogdana Grzeszczaka jako ministra Święckiego, Wiesława Cichego w roli Szczuki, Pawła Wolaka jako dyrektora Słomkę, Roberta Gulaczyka jako asystenta Drewnowskiego, parę AK-owców, czyli Alberta Pyśka (Maciek Chełmicki) i Mateusza Krzyka (Andrzej), Bartosza Bulandę i Mariusza Sikorskiego jako martwych Gawlika i Smolarskiego, aż po genialnego Pawła Palcata w roli wiecznie pijanego, a stawiającego zaskakująco trzeźwe diagnozy redaktora Pieniążka. Nie ma też aktorki, bo twórcy spektaklu robią o wiele więcej niż Wajda z Andrzejewskim razem wzięci, żeby tej opowieści o końcu i początku świata dać kobiecą perspektywę: Magda Skiba jako Stefa, Joanna Gonschorek jako Jurgieluszka, która potrafi zobaczyć przyszłość, Magda Biegańska w roli Krysi, Anita Poddębniak jako Maria Ravensbruck, żona Szczuki, która zginęła w obozie i czeka z utęsknieniem na męża, który tylko dzięki swojej śmierci na powrót się z nią połączy, czy wreszcie - współodpowiedzialna wraz z Filipem Kanieckim za hipnotyzującą warstwę muzyczną spektaklu Olga Mysłowska w roli szansonistki Hanki Lewickiej.

To przedstawienie jest jak pełen rozpaczy desperacki gest ludzi, którzy wciąż jeszcze wierzą w potęgę literatury, filmu, teatru. Patrzcie i uczcie się z tego wszyscy - zdają się mówić Sikorska-Miszczuk wraz z Liberem - w tekstach kultury znajdziecie ważne pytania i ostrzeżenia, których nie sposób lekceważyć. Jednocześnie boleśnie uświadamiają sobie, że ich głos jest wołaniem na puszczy - młodzi, co wynika z sondy wśród licealistów, której fragment wykorzystano w spektaklu, Wajdę zamienili na Vegę. Choć jest szansa, że Vegę zamienią na Libera, skoro ten ostatni potrafi sprawić, że dawnym bohaterom rosną na nowo kły i pazury.

 


Recenzję przeczytasz także TUTAJ!

(Magda Piekarska, „Cybulski horror show. Oto najlepszy spektakl w tym sezonie”, http://wroclaw.wyborcza.pl, 15.11.2018)