Drukuj

- Ja to lubię. Zespołowość i możliwość realizacji własnych rzeczy. I też to, że Jacek (Głomb - @KT) dba, żeby wszyscy aktorzy grali. Aktor, który nie gra stygnie, wypada z obiegu, to cały czas trzeba oliwić – mówi Paweł Palcat (P.P.), legnicki aktor i autor monodramu „Maraton/Tren” pokazanego w drugim dniu Maratonu Modrzejewskiej w rozmowie z Justyną Plichtą (J) i Sonią Romanowską (S).


S. Dlaczego monodram? Czy dobrze się Pan odnajduje w takiej formie?

P.P. Ja traktuje monodram dosyć specyficznie, bo to jest de facto najsztuczniejsza forma dramaturgiczna. Zawsze traktuje widza jako partnera. To jest mój drugi monodram. Pierwszy był zupełni inny, bo to było w konwencji drag quuen show o gwieździe porno, która opowiada jak została RoXXy 2 Hot i tam widownia była partnerem, uczestnikiem tego show. Tutaj jest trochę inaczej, ponieważ akurat ten temat wymagał monodramu. Jest to dosyć mocno autobiograficzna historia i ja po prostu wiedziałem, że muszę to zrobić sam. Oczywiście była próba, po napisaniu tekstu pojawiły się różne pomysły. Rysowanie, obraz ciała itd. Rozmawiamy i zawsze to było jakoś nie do końca prawdziwe. Jeżeli jednak wychodzimy już z takim tematem, tak przekraczającym teatr, trzeba być bardzo szczerym. Na jednej z prób pomyślałem sobie o konwencji stand-upu i od tego już poszło. Oczywiście dalej, to już zaczęło się trochę zmieniać, natomiast coś takiego jako szczery monolog, wydawało mi się najlepszą formą.

S. Kiedy człowiek znajdzie się w takiej sytuacji, jest sam ze swoimi myślami.

P.P. Nie ukrywam, że dużą inspiracją dla mnie był monodram, który widziałem parę lat temu na Festiwalu Dialog. To akurat było w czasie, kiedy krótko po tym jak byłem na Biennale w Wenecji Angelika Liddell dostała Srebrnego Lwa, rok po przyznaniu nagrody Mai Kleczewskiej za innowację w teatrze. Podczas Dialogu pokazała „Ja nie jestem ładna”, o tym jak była wykorzystywana seksualnie przez wujka. To taki słynny monodram z koniem na scenie, w którym ona tnie sobie kolana, moczy je w tej krwi itd. Wielu ludzi odrzuca ten monodram ze względu na formę, ostrość - natomiast ja strasznie cenię sobie szczerość jej wypowiedzi i nie ukrywam, że zawsze miałem to gdzieś z tyłu głowy. Kiedy już wszystko się ułożyło, wiedziałem, że opowiem tę historię tylko w ten sposób: balansując na tej cienkiej granicy ekshibicjonizmu, tak jednak żeby jej nie przekroczyć. Żeby to nie był ekshibicjonizm emocjonalny, który nikogo nie obchodzi. Nikogo, to jest przykre, ale po prostu nikogo.

J. Co do tej granicy o której Pan właśnie mówi – gdzie ona leży? Na ile jest to spektakl, a na ile osobista wypowiedź?

P.P. Musiałem to ograć, też pod czujnym okiem Lecha Raczaka, który bardzo dbał o to, żeby zrobić to z higieną psychiczną, np. osadzając niektóre monologi w trzeciej osobie. To daje mi jako wykonawcy dystans. Używanie przedmiotów, które gdzieś tam się kojarzą z osobą matki, np. kule… Mieliśmy absolutną pewność, że to mogą być kule, ale na pewno nie te kule. Muszą być nowe. Broń Boże nie wiązać tego, bo mogłoby się zdarzyć, że w którymś przebiegu wszystko się posypie. Nie mam tam prywatnych rzeczy, żeby jednak to rozgraniczyć. Dystans głowy przede wszystkim. Tak jak mówię, ten ekshibicjonizm emocjonalny tam nikogo nie interesuje więc trzeba było tę historię opowiedzieć poprzez detale: każdy z nas coś zapamiętuje, jakąś barwę, jakiś szczególik. I każdy z nas ma tę pamięć i kiedy słuchamy kogoś, kto opowiada nam coś z wielkimi detalami, nagle nasuwają się nam się niepostrzeżenie własne obrazy i przez to ta historia staje się choć trochę uniwersalna.

J. Czy temat oswajania śmierci jest tematem tabu?

P.P. To jest ogromny temat tabu, szczególnie w takiej przestrzeni, w której panuje kult ciała, kult młodości. Nie mówi się o tym. Zobaczcie, kiedyś na wsiach chodziło się po domach i czuwało się przy zmarłych. Teraz tego nie ma - wyparliśmy śmierć. Rzadko kiedy spotyka się kondukt pogrzebowy. Jest msza, przejeżdża się przez miasto, jedzie się do kaplicy, gdzie czeka trumna albo urna ze zmarłym. Nie ma czegoś takiego, co ja przeżywałem z moimi dziadkami czy z moją prababcią, że rzeczywiście to czuwanie… Dla dziecka to bywa traumatyczne. Bywa, ale taka była rzeczywistość. Pamiętam moją babcię, która chodziła z koleżankami, odmawiała godzinki, jakieś czuwania, modlitwy…  Sam ten rytuał stukania trumną. Wtedy trzymało się zmarłego w domu, a teraz tego nie ma. I dlatego ten temat może być dziś trochę niewygodny. Śmierć? Nie ma śmierci. Śmierć, jest teraz jakimś wyobrażeniem filmowym, stworzonym przez media. My nie obcujemy ze śmiercią. Zobaczcie, przejrzyjcie swoje albumy. Na przykład u mnie są zdjęcia całej rodziny, która może nie pozuje, ale się pokazuje przy otwartej trumnie. To są pamiątki. Te kondukty pogrzebowe… Teraz już tego nie ma.

S. Przypominam sobie takie zdjęcia, ale z czasów kiedy byłam bardzo mała. Nie wiem, czy to jest moje wyobrażenie, bo raczej dziecka nie zabiera się na pogrzeb.

P.P. I to całowanie zmarłego: „Pożegnaj się z dziadkiem” – dla mnie to było przerażające. Nie chciałem wchodzić w tej scenie z cukrem pudrem aż tak mocno we wspomnienia. Ale  ten pomysł z cukrem-prochem (tu właśnie się zdradziłem), który wcześniej był zasypką do stóp i tak Leszkowi wydawał się zbyt mocny. To się kojarzy z ciałem, z obrzędem religijnym, natomiast to są koszmarne wspomnienia. To są takie rzeczy, które będą cię prześladowały do końca życia. Z drugiej strony cieszysz się, że je przeżyłeś, bo to jest ostatnia rzecz, którą możesz zrobić. Więcej się już nie da, bo więcej co? Możesz uporządkować sprawy i dbać o to aby jakaś spuścizna trwała i tyle, nic więcej się nie da zrobić.

S. Ostatnio popularne stały się terapie poprzez teatr, ludzie z różnymi problemami chodzą na zajęcia, warsztaty, czasem są to nawet ustawienia. Ma to funkcję oczyszczającą, katharsis. Czy tak było w tym przypadku? Czy ten monodram od razu został stworzony z takim zamysłem?

P.P. Jak tylko mama odeszła, wiedziałem, że to opowiem. Wiem, że byłem w amoku nagrywając wtedy to wszystko. Wszędzie chodziłem z włączonym dyktafonem i rzeczywiście scena z księdzem, urzędniczką, z wybieraniem grobu jest sceną jeden do jeden. To są historie spisane.

J. A czy lubi Pan angażować widza, tzn. chodzi nam o interakcję?

P.P. Sam nie lubię być angażowany jako widz, bardzo mnie to spina, stresuje. Jak tylko widzę, że jakaś akcja zaczyna się dziać, to już zaczynają mi się dłonie pocić, nie lubię tego.

J. To ja mam tak samo.
S. A ja np. uwielbiam.


P.P. Będąc na scenie: tak – panujesz nad sytuacją i tak samo było w „RoXXy 2 Hot”, czy w „Hymnie narodowym”, jako bracia Kaczyńscy też angażuję widza, choć bardziej korzystam z jego reakcji. W dzisiejszym spektaklu i tak jest jeszcze w miarę bezpieczne. Ten początek jest taki, żeby trochę wyluzować ludzi, bo wszyscy wiedzą na jaki temat przychodzą i każdy ma wyobrażenie na temat tego, co zobaczy. Zaczynam od pierwszej pomocy, która każdemu się przyda, a potem to już jakoś leci.

J. Mnie najbardziej zaintrygowała scena instruktażu umierania z piłeczkami. Pan jest absolwentem lalkarstwa, jak często może Pan użyć tej formy?

P.P. To był pierwszy raz, kiedy robiłem pacynki od czasu ukończenia szkoły, czyli od 13 lat.

J. O matko!

P.P. Rok temu zacząłem wykładać interpretację piosenki na Wydziale Lalkarskim. I teraz to przeżywam, bo jest sesja…  Spotykam się z moimi wykładowcami i przyglądam się temu od innej strony, ale to był pierwszy raz. Postanowiłem tego użyć, ponieważ sam tekst, sama scena jest dosyć absurdalna i forma tej najbardziej kuglarskiej lalki, pacynki wydała mi się najbardziej właściwa. Piłeczki z tymi krzyżykami… Zależało mi na takiej formie, żeby to trochę dystansować, wybijać tego widza.

S. To też trochę wzmacnia znaczenia: czy to nie my jesteśmy jak takie pacynki, z których uchodzi życie? Tylko oczy, krzyżyki i koniec?

P.P. Super, w drugą stronę też to może iść.

J. Zamykając temat spektaklu, chciałybyśmy zadać również ogólne pytanie: co Pan najbardziej lubi w pracy w Legnicy?

P.P. Zespołowość. Wielozadaniowość. Ja wywodzę się z teatru offowego. Już podczas studiów tworzyliśmy teatr „Zakład Krawiecki”, a Jacek przyjeżdżał na nasze spektakle. Nie w każdym teatrze aktorzy mają przestrzeń na własne realizacje… A tutaj jest. Jacek jest na tyle wyrozumiałym szefem, że pozwala na to i to też jest fajne, że dużo z nas coś robi, pisze.

S. Nie ucina się skrzydeł.

P.P. Mój projekt był obarczony ogromnym ryzykiem - propozycja monodramu, aktor będzie bić pianę na temat śmierci swojej matki, lubię go, ale bez przesady… Trzeba też być szefem nie tylko przyjacielem. A jednak Jacek ma zaufanie do ludzi i daje szansę. Co prawda, to nie była pierwsza rzecz, którą tu zrobiłem, więc też wiedział, z kim ma do czynienia. Akuszerem tego monodramu był również Lech Raczak, którego ja bardzo cenię i zaprosiłem go do tego projektu, ze względu na jego doświadczenie… Ja to lubię. Zespołowość i możliwość realizacji własnych rzeczy. I też to, że Jacek dba, żeby wszyscy aktorzy grali. Aktor, który nie gra stygnie, wypada z obiegu, to cały czas trzeba oliwić.

J. Czy przebiegł Pan kiedyś maraton?

P.P. Tak, przebiegłem w 3,33, a to jest bardzo dobry czas. W roku, w którym zmarła mama szykowałem się do górskiego maratonu i tam to się jakoś posypało. I w Sylwestra, w roku 2015, stwierdziłem, że muszę jakoś domknąć ten okres w moim życiu. Wstałem, ubrałem się, przebiegłem maraton. Biegłem w stronę mojej siostry, za mną samochodem jechał mój tata i zgadnijcie w jakiej miejscowości wylądowałem… Nie jestem jakoś mocno religijny, ale wierzę w znaki. Boża wola.

S. Naprawdę?

P.P. To było magiczne. Potem był następny Sylwester i też przebiegłem kolejny maraton. A w zeszłym roku nabawiłem się kontuzji… W trakcie spektaklu!  Łąkotka mi się posypała i teraz mam problem z bieganiem w ogóle. Nie przez bieganie, ale inny maraton ☺ To też jest jakiś znak.

Zawodnik przebiegł maraton w 17 min. 15 s. Przyjęte płyny: jedna czarna kawa wylewana na koszulkę w celu stworzenia charakteryzacji przed następnym spektaklem.

(Justyna Plichta i Sonia Romanowska, „Wywiad w biegu – Paweł Palcat”, https://maratonmodrzejewskiej.weebly.com, 10.06.2018)