Drukuj
Na postawione w tytule pytanie odpowiada na blogu Maratonu Modrzejewskiej Joanna Puzyna-Chojka, teatrolog, krytyk, animator życia teatralnego z Gdańska, uczestnicząca w legnickiej trzydniówce (8-10 czerwca) artystycznej.
 
Powodów wyjątkowości legnickiego teatru jest kilka i są one elementem wypracowywanej przez lata strategii artystycznej Jacka Głomba i jego zespołu. Strategii, która została wyprowadzona z tego miejsca – z Legnicy jako miasta o bardzo skomplikowanej przeszłości i „trudnej” teraźniejszości. Teatr Modrzejewskiej świadomie eksploruje historię Legnicy, także tę, którą chętnie byśmy chcieli wymazać – związaną z zawłaszczeniem tego miasta przez armię radziecką, która miała tu swój główny przyczółek, aż do początku lat 90. Dyrektor Głomb bardzo świadomie tworzy społeczny portret Legnicy, odsłaniając – czy w pewnym sensie nawet konstruując – jej tożsamość, nieoczywistą, złożoną z odprysków różnych kultur. Co ciekawe, te lokalne historie wywiedzione z „pamięci miejsca”, w jakiś paradoksalny sposób, nie do końca łatwy do sprecyzowania, rymują się z doświadczeniem ludzi nie-stąd, jak ja. Świetny przykładem połączenia tych dwóch poziomów, lokalnego i uniwersalnego, był choćby spektakl „Łemko”, wyprowadzony z historii Legnicy, do której trafiło wielu Łemków wysiedlonych ze swojej beskidzkiej „małej ojczyzny”; zarazem jednak był to spektakl o rozpadzie tożsamości i duchowym wyjałowieniu jako konsekwencjach wykorzenienia – powojennych, często przymusowych migracji, które dotknęły przecież nie tylko rodzinę Oresta Gabury i jego sąsiadów, ale wielu ludzi, niekoniecznie Polaków, którzy po podziale jałtańskim znaleźli się w granicach nowego państwa polskiego. Ta identyfikacja dokonuje się zatem na poziomie doświadczenia o wiele bardziej uniwersalnego, choć ufundowanego na „lokalnych opowieściach”. 
 
Ta formuła nie pojawia się przez przypadek, bo to, co jest chyba najbardziej oczywistym elementem stylistyki legnickich spektakli, zostało właśnie wyprowadzone z narracji typowej dla opowieści czy nawet jej sentymentalnej odmiany – ballady. I nie chodzi mi tu tylko o słynną „kontrrewolucję” zainicjowaną przez dyrektora Głomba sześć lat temu, wymierzoną w modę na teatr postrdramatyczny, zrywający z ciągłością fabularną i wyrazistą  konstrukcją postaci. Chodzi przede wszystkim o to, co stało się podstawą współczesnego teatru dokumentalnego, zakorzenionego w realności przez oddanie głosu „zwykłym” ludziom, opowiadającym ze sceny swoje historie; a raczej przeciw-historie: zsubiektywizowane, obarczone „złą pamięcią”, często manifestacyjnie skonfliktowane z oficjalną narracją historyczną. Scenariusze „Ballady o Zakaczawiu” czy „Łemka” rodziły się właśnie z tego gestu użyczenia głosu realnym osobom, mieszkańcom Legnicy i okolic, od których dramaturdzy Głomba, Krzysztof Kopka czy Robert Urbański, czerpali kanwę swoich scenariuszy. Tę strategię w ostatniej dekadzie zaczęło realizować wiele teatrów, ale Teatr Modrzejewskiej był absolutnie pierwszy, wyprzedzając o dekadę choćby słynny „Transfer!” Jana Klaty. 
 
Podobnie – na moje wyczucie – legniczanie jako pierwsi czerpali tak silnie z tego, co nazwałam wcześniej „pamięcią miejsca”. Siłą ich spektakli zawsze były nietypowe przestrzenie, zżarte przez „ząb czasu”, ale uwiarygadniające przez to przedstawiane na niej historie. Kapitalnym pomysłem Jacka Głomba  – szkoda, że zarzuconym – był festiwal Miasto, realizowany dekadę temu w różnych, często zaskakujących miejscach, obarczonych dramatyczną przeszłością, które miały zainspirować międzynarodowe zespoły twórców do napisania związanej z nimi opowieści. Czasem ta opowieść była już gotowa, trzeba było ją tylko odnaleźć, wyczytać ze śladów pozostawionych na ścianach czy porzuconych przedmiotów. Społecznym wymiarem tego projektu było odzyskiwanie dla teatru miejsc zapomnianych, skazanych nierzadko na niebyt. 
 
​Kiedy wczoraj (w sobotę 9 czerwca - @KT) na legnickiej scenie, wypełnionej zmielonymi przez prasę strzępami gazet, oglądałam „Biesy”, dotarło do mnie coś jeszcze. Fascynacja Jacka Głomba realnymi, mocno zdegradowanymi miejscami, dzielona z jego „nadworną” scenografką, Małgorzatą Bulandą, była mi znana. Ale wczoraj zobaczyłam jasno, że przenosi się ona także na teatr jako miejsce nie-prawdy, skojarzone ze sztucznością, udawaniem, kłamstwem. Legnicki zespół bardzo często gra poza swoją główną siedzibą – najczęściej na Nowym Świecie, kiedyś na blokowisku na Piekarach, które już zawsze będzie mi się kojarzyć z „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka. Jeśli gra w teatrze, to rzadko w normalnym układzie widowni. Chętnie zaprasza widzów na scenę, na której nie stoją jednak „ładne” dekoracje, a nowoczesne ledowe reflektory zastąpione są przez robocze lampy garażowe. Tak jakby Głomb-reżyser chciał przykryć tą starannie zakomponowaną „brzydotą” teatr i teatralność. Ale nie po to, by zerwać z fikcyjnością i zaserwować nam jakieś podejrzane performanse. To „przykrywanie” teatru odbywa się na innych zasadach, choć nie wiem jeszcze, jak je nazwać. Na pewno służy mu specyficzny typ aktorstwa, który jest przedziwną mieszanką epickiego zdystansowania, wyprowadzonego z uprawiania przez lata formuły „teatru opowieści”, i ekstremalnej emocjonalności, eksplodującej gwałtownymi przebłyskami. 
 
Najciekawsze wydaje mi się właśnie to, że owa ekstremalność emocji nie zyskuje wsparcia w mimetycznym świecie, lecz w surowości, czasem wręcz realności miejsca. Jej siła, tak jak w „Wiernej watasze” duetu PiK, bierze się ze zderzenia mocnego, fizycznego działania aktorskiego z umownością teatralnych znaków. Zadziwiająca mieszanka, którą budowany latami, wielopokoleniowy zespół Modrzejewskiej, opanował w stopniu doskonałym, gwarantującym widowni silne przeżycie.   
 
​(Joanna Puzyna-Chojka, "Na czym polega fenomen legnickiego teatru?", https://maratonmodrzejewskiej.weebly.com, 10.06.2018)