Drukuj

- Jeśli się w coś angażujemy, to robimy to z potrzeby zajęcia stanowiska. Poza tym nie jesteśmy jako zespół światopoglądowym monolitem, ścierają się wśród nas bardzo różne postawy. Potrafimy się ostro pokłócić o politykę, jest grupa, która myśli lewicowo, jest też skrzydło prawicowe, ale potrafimy o tych różnicach ze sobą rozmawiać – mówi legnicki aktor Robert Gulaczyk w rozmowie z Jolantą Kowalską.


Jest pan bodaj pierwszym aktorem legnickim, który osiągnął międzynarodowy sukces filmowy, i to w debiutanckiej roli. Czy rozgłos, jaki zdobył w świecie „Twój Vincent”, zmienił pana pozycję w zespole?

Koledzy bardzo mi kibicowali i otrzymałem od nich duże wsparcie, ale sukces filmu niczego nie zmienił - ani w moim stosunku do zawodu, ani w relacjach wewnątrz teatru. Jeśli coś się we mnie przewartościowało w związku z przygodą z van Goghiem, to raczej fakt, że teraz wyraźniej dostrzegam wyjątkowość naszego zespołu. Ekipa filmowa to grupa ludzi zaangażowanych do konkretnego projektu. Owszem, podczas zdjęć stanowimy małą rodzinę, ale to jest coś zupełnie innego niż zespół teatralny, który buduje się latami. Udział w tym filmie dał mi natomiast dużo wiary w siebie, dzięki temu czuję się silniejszą jednostką w zespole.

„Twój Vincent” w nowatorski sposób wykorzystuje cyfrowe technologie, wkomponowując żywego aktora w malarską przestrzeń. Jest pan absolwentem Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej PWST. Czy te studia przygotowały pana do niestandardowego myślenia o formie? Uwrażliwiły na plastykę?

Rzeczywiście, w tej szkole sporą ilość godzin spędza się na ćwiczeniach z formą, co bardzo mocno rozwija wyobraźnię. Podczas zdjęć do filmu okazała się ona wręcz niezbędna, bo musiałem się wkomponować w obraz, który wcześniej namalował van Gogh, moja obecność w kadrze była więc elementem ściśle określonej wizji plastycznej. Ale wyobraźnia jest w ogóle podstawą pracy aktora. Można ją rozwijać w różny sposób - niekoniecznie na wydziale lalkarskim.

Większość aktorów z zespołu legnickiego ma wykształcenie lalkarskie.  Umiejętności, jakich dostarcza ten wydział, okazują się przydatne w waszej pracy?

Reżyserzy, z którymi mieliśmy okazję pracować, przyznawali czasem, że ludzie po lalkach są bardziej plastyczni i więcej można z nich ulepić. Myślę jednak, że w Legnicy ważne jest coś innego, a mianowicie umiejętność skoordynowanego działania. Wydziału Lalkarskiego nie opuszczają soliści o aspiracjach gwiazdorskich, lecz ludzie skromni, przyzwyczajeni do pracy zespołowej. Animacja lalek wymaga przecież precyzyjnej kooperacji. To jest umiejętność, która się mocno sprawdza w zespole Jacka Głomba. Wszyscy, bez względu na to, jak duże role akurat gramy, pracujemy na wspólny efekt. Nikt nie stara się błyszczeć kosztem kolegów.

Po szkole podjął pan pracę w teatrach dramatycznych - najpierw w offowym Zakładzie Krawieckim we Wrocławiu, potem w Zielonej Górze. Nie chciał pan zostać lalkarzem?

Próbowałem znaleźć pracę w tej specjalności, odbyłem nawet rozmowy z dyrektorem Wrocławskiego Teatru Lalek, ale on ostatecznie stwierdził, że mnie nie chce. Poza tym, jeszcze przed pójściem do szkoły teatralnej marzyłem o tym, żeby pracować w Legnicy. Grałem wtedy w teatrze amatorskim w Pile i pamiętam, że któregoś dnia zobaczyłem w telewizji rozmowę, w której wzięli udział aktorzy legniccy: Paweł Wolak, Przemek Bluszcz i Jasiu Chabior. Opowiadali o codzienności pracy, o tym, jak dojeżdżają starym busem na próbę do baraku po osiedlowym supermarkecie na Piekarach, i jak zaczęli przychodzić do nich ludzie z blokowiska. Wtedy pomyślałem:  „Kurczę, to jest miejsce dla mnie!”. Ale po ukończeniu szkoły nie miałem odwagi napisać do Jacka, bo on już rok wcześniej przyjął czwórkę moich kolegów z wydziału, też związanych z Zakładem Krawieckim. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by chciał zaangażować kolejną osobę. Na szczęście trafiłem do Zielonej Góry, gdzie po kilku latach spotkaliśmy się w pracy.  Miałem okazję zagrać u niego w „Zabijaniu Gomułki”. Po którejś z prób poszliśmy razem na piwo i wtedy Jacek zapytał wprost, dlaczego nie zgłosiłem się do niego zaraz po szkole. Opowiedziałem, co wówczas myślałem o swoich szansach, na co Jacek, z właściwą sobie zwięzłością, rzekł: „No to źle myślałeś” (śmiech). Niedługo potem przeniosłem się do Legnicy.

Jakie wrażenie zrobił na panu styl pracy Jacka Głomba?

Jacek ma dość krewki charakter, co od razu dało o sobie znać. Kiedy przyjechał do Zielonej Góry, zdominował teatr swoją osobowością w takim stopniu, że trudno było rozeznać, kto tam właściwie jest dyrektorem. Można powiedzieć, że reżyserował wtedy nie tyle swój spektakl, ile całą instytucję. Nowością, która wymusiła niestandardowy tryb pracy, była przestrzeń. Gosia Bulanda znalazła stary, pusty magazyn z pięknym, drewnianym stropem, o dużej kubaturze. Robiliśmy to pod koniec zimy, a pomieszczenie było nieogrzewane. Pracownicy techniczni nie mieli pojęcia, w jaki sposób poradzić sobie z tym problemem, więc Jacek udzielił im instrukcji, nakazując przede wszystkim bezzwłocznie uszczelnić okna. On sam miał wtedy poważne problemy z kręgosłupem i przez sporą część prób leżał na szezlongu. Ale to, że był unieruchomiony, w niczym go nie ograniczało, bo wokół niego wszystko chodziło jak w zegarku. Myślę, że Jacek wywarł wtedy duży wpływ na teatr, bo pokazał, że można robić spektakle w zupełnie innym stylu - wyprowadzić je w naturalną przestrzeń i zaprosić na nie ludzi z dzielnicy. Dla Zielonej Góry było to bardzo odświeżające doświadczenie.

Jakie wrażenie zrobiło na panu legnickie myślenie o lokalności?

Ogromnym przeżyciem był dla mnie „Łemko” w reżyserii Jacka Głomba, zrealizowany w ruinie dawnego Teatru Variétés przy ulicy Kartuskiej. Uderzyła mnie autentyczność gry kolegów w zderzeniu z tym niezwykłym miejscem. Miałem już sam podobne doświadczenia w Zakładzie Krawieckim, a jeszcze wcześniej w teatrze amatorskim, z którym jeździliśmy po wsiach. Pukaliśmy od domu do domu i zapraszaliśmy ludzi na „Don Kichota”, którego potem, o zachodzie słońca, graliśmy na polu. Jednak, pomimo tych przygód, miałem poczucie, że to, co się udało osiągnąć Jackowi w tym połączeniu prawdy aktorskiej z prawdą miejsca, jest zupełnie wyjątkowe.

Na czym polega wspólnotowość legnickiego zespołu?

Budują ją różne okoliczności, nie tylko ludzkie. Weźmy choćby nasz bufet - to jest miejsce, którego szczególna moc integrująca bierze się z usytuowania w topografii teatru. Nie da się przejść ze sceny do garderób, omijając bufet. Każdy, kto przychodzi na spektakl lub na próbę, musi się tam pokazać. W Zielonej Górze można było wejść do teatru niezauważonym. Czasem ludzie, którzy grali w tym samym przedstawieniu, mogli się nawet nie spotkać. W Legnicy to jest niemożliwe, każdy musi przejść przez bufet. Siłą rzeczy więc, to w nim koncentruje się nasze życie. Rano jemy w nim śniadanie, rozmawiamy o polityce, o pracy lub o filmach, które obejrzeliśmy. Spotykamy się tam również po spektaklach, czasem oglądamy razem mecze. Podczas dużych imprez piłkarskich urządzamy nawet coś w rodzaju strefy kibica. Kolejne miejsce, które łączy ludzi, to jedna z klatek bloku na Księżycowej, w której mieszkają prawie sami aktorzy. Jesteśmy sąsiadami, mijamy się na klatce, pomagamy sobie w codziennych sprawach. Dzięki temu zespół jest ze sobą bardzo zżyty i łatwo wchłania nowych ludzi. W takich okolicznościach po prostu nie da się być outsiderem.

A co to znaczy być drużyną na scenie?

To widać choćby podczas prób. Myślę, że dla niektórych reżyserów jesteśmy bardzo trudnym zespołem. Ktoś, kto chciałby w nas widzieć wyłącznie wykonawców swojej wizji, może się srodze zawieść. Jest w nas silna potrzeba współtworzenia teatru, dlatego większość rozwiązań wypracowujemy razem. Zanim coś sprawdzimy na scenie, rzucamy pomysły, konfrontujemy rożne koncepcje. Z tej burzy mózgów wybieramy optymalne rozwiązanie. Najlepsze legnickie spektakle powstały w klimacie takiej właśnie wspólnoty tworzenia. Niestety, zdarza nam się również przedwcześnie utrącić pomysł, który być może byłby dobry. Jeśli mamy przekonanie, że coś jest złe, to nawet tego nie sprawdzamy. To są pewne minusy tej autonomiczności zespołu. Wiele jednak zależy od charakteru reżysera - silne osobowości potrafią sobie z nami poradzić i nie obawiają się naszej kreatywności. Potrafimy też korygować się nawzajem, po każdym spektaklu dajemy sobie mnóstwo uwag. W ogóle dużo rozmawiamy o aktorstwie.

Jaką rolę w tej ekipie pełni drużynowy?

Jacek jest przede wszystkim liderem. To w końcu on jest twórcą tego zespołu, czasem się nawet zastanawiamy, z jakiego klucza on dobiera ludzi, bo intuicję ma bezbłędną - każda nowa osoba okazuje się ciekawą osobowością i fantastycznym człowiekiem. Jest też liderem w sensie życiowym, bo gdy czasem się zdarza, że ktoś ulegnie wypadkowi lub musi się szybko dostać do lekarza, to Jacek organizuje to w trzy minuty. Mamy poczucie, że on jest z nami nie tylko jako szef, ale też jako człowiek, ktoś, na kogo w trudnej sytuacji zawsze można liczyć.

Jest autorytetem?

Różnie bywa (śmiech). Do Jacka należy zawsze ostatnie zdanie, ale potrafimy się z nim kłócić. Mamy odwagę mu powiedzieć, że coś, co proponuje, jest teatralnie niedobre. Jemu też zdarza się na nas wrzasnąć.  Ale z tej szczerości wynikają tylko dobre rzeczy. Dopóki jesteśmy otwarci na siebie i potrafimy nazywać rzeczy po imieniu, dopóty mamy szansę utrzymać wysoki poziom artystyczny.

Czy zaangażowanie ideowe teatru w sprawy społeczne i polityczne znajduje jakieś przedłużenie w waszym życiu?

Jeśli czujemy się zobowiązani do jakiejś aktywności, to nie dlatego, że pracujemy w teatrze z misją. Myślę, że potrzeba zaangażowania jest w nas, po prostu Jacek zaprosił do zespołu ludzi, którym świat nie jest obojętny.  Nie chcemy stać z boku. Takie zresztą czasy teraz, że ludzie mają potrzebę, by zająć jakąś postawę wobec rzeczywistości, czy to na Czarnym Proteście, czy na manifestacji przed sądem. Choć czasem bywa smutno, gdy człowiek idzie pod sąd i widzi, że większość z tych, którzy tam stoją, to koledzy z pracy. Niekiedy w dyskusjach na Facebooku pojawia się zarzut, że Jacek, który nie ukrywa swojej aktywności politycznej, wymusza uczestnictwo zespołu w organizowanych przez siebie akcjach. Absolutnie tak nie jest. To jedno z największych oszczerstw, jakie padły pod naszym adresem. Owszem, Jacek nas zaprasza na te akcje, ale to nie oznacza, że wywiera jakąkolwiek presję. Jeśli się w coś angażujemy, to robimy to z potrzeby zajęcia stanowiska. Poza tym nie jesteśmy jako zespół światopoglądowym monolitem, ścierają się wśród nas bardzo różne postawy. Potrafimy się ostro pokłócić o politykę, jest grupa, która myśli lewicowo, jest też skrzydło prawicowe, ale potrafimy o tych różnicach ze sobą rozmawiać. Ja bym strasznie chciał, żeby ktoś kiedyś nagrał te nasze dyskusje w bufecie aktorskim i wysłał do sejmu, by pokazać politykom, w jaki sposób prowadzić debatę i jak szanować przeciwnika.

Ma pan jakiś prywatny rytuał, odprawiany przed wyjściem na scenę?

Mam swoje rytuały, ale one sprowadzają się w gruncie rzeczy do reguł zawodowej samodyscypliny. Staram się być w teatrze na godzinę przed przedstawieniem lub jeszcze wcześniej, gdy czeka nas spektakl wymagający fizycznie, przed którym trzeba się solidnie rozgrzać. Przed „Iliadą”, która była bardzo forsowna, słuchałem muzyki filmowej, choćby z „Czasu Apokalipsy”, żeby wejść w nastrój rzeźni, jaką przedstawialiśmy na scenie. Każda rola wymaga innego bodźca. Przed „Biesami” na przykład zdarza mi się krzywo spojrzeć na kolegów, by dostroić się do tonu postaci. Zawsze przed spektaklem kontroluję rekwizyty i sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu. Jeśli gramy przedstawienie przedpołudniowe, to zawsze zaczynam od jajecznicy. Ten obyczaj wszedł mi w krew i jest już stałym elementem porannego życia bufetu.

Ma pan w dorobku wielu bohaterów niejednoznacznych, rozpiętych między skrajnościami. Jeśli to łajdacy, tacy jak Iwanow czy Stawrogin, to pociągający nieodpartym urokiem. Jeśli racjonaliści, to podszyci metafizycznym głodem, jak patomorfolog z „Pierwszej komunii”, który przywdział zakonny habit. Szuka pan w ludziach sprzeczności?

Typy ról, jakie grywam, są w jakiejś mierze pochodną reżyserskiego szufladkowania aktorów. Mam wrażenie, że często powierza mi się postacie, które mają problem sumienia. Wiele razy zdarzyło mi się grać osoby duchowne, nie tylko zwykłych księży, ale też papieża, rabina, nawet Jezusa! (śmiech) Trochę mi dotąd brakowało tej ciemniejszej strony. Myślę, że zejście w mrok postaci przychodzi mi nieco trudniej. Mam tę świadomość i chciałbym przesunąć tę granicę dalej. Każdy aktor - a z pewnością aktor legnicki - ma potrzebę szukania nowych wyzwań, możliwie najbardziej odległych od tego, co robił wcześniej.

Czego pan szuka w swoich bohaterach?

Raczej nie zaczynam od myślenia, jak ten człowiek wygląda. Przede wszystkim przyglądam się jego wnętrzu. Jeśli gram postać historyczną, to staram się dowiedzieć wszystkiego co możliwe na jej temat. W przypadku van Gogha to jest właściwie cała biblioteka, mnóstwo biografii, albumów, katalogów. Większości informacji na jego temat oczywiście nie dało się wykorzystać w roli filmowej. Ale sporo powiedziała mi o nim lektura korespondencji. To był człowiek piekielnie inteligentny, oczytany, wrażliwy na ludzką krzywdę. Potrafił oddać wszystko, co miał, by pomóc innym. Doszedłem do wniosku, że postrzeganie go przez pryzmat choroby psychicznej mocno go umniejsza. Dlatego nie chciałem eksponować w nim szaleństwa, choć wielu widzów właśnie tego oczekiwało. Teraz mam do zagrania małą rólkę pułkownika Wojska Polskiego w filmie dokumentalnym. Jest tam scena, w której on objaśnia podwładnym na mapie swój plan działania. Przestudiowałem jego biografię i pierwsze, co sprawdziłem, to czy on miał dzieci. Bardziej mnie interesowało jego życie prywatne i dom, który zostawił, idąc na wojnę, niż to, co jest wprost do zagrania w scenie, bo ktoś, kto ma rodzinę i żonę w ciąży, idzie na front z innym nastawieniem niż człowiek samotny. To są niuanse, których oczywiście nie da się zagrać, ale aktor powinien być ich świadom. Im więcej wie o postaci, im lepiej rozumie jej osobowość, psychologię i motywacje, tym większa szansa, że nawet w niewielkiej roli uda mu się stworzyć prawdziwy obraz człowieka.

(Jolanta Kowalska, „Nie chcemy stać z boku”, Miesięcznik Dialog, nr 4/2018)