Drukuj

- Aktor zawsze szuka dla siebie jakiegoś zadania, ja lubię zaryzykować i grać trochę pod włos, wbrew utrwalonym wyobrażeniom o postaci. Nie wynika to z przekory, raczej z ciekawości, co z tego wyjdzie – mówi legnicki aktor Rafał Cieluch w rozmowie z Jolantą Kowalską.


Śni się panu teatr?

Przypuszczam, że czasem tak. W końcu to, czym żyjemy, często pojawia się w snach. Ale nie miewam takich koszmarów, jakie zdarzają się niekiedy aktorom, że stoję na scenie i zapominam tekstu. W życiu doświadczam takich sytuacji, ale w snach jakoś nie.

Czuje się pan bezpiecznie na scenie?

Bezpiecznie tak, ale to nie znaczy, że wygodnie. Aktor nie powinien czuć się na scenie zbyt komfortowo, bo to rozleniwia i osłabia zdolność reagowania na bieżące sytuacje. Kiedyś myślałem, że gra aktorska polega na tym, żeby się zatracić emocjonalnie i polecieć stówą, bez zahamowań, ale potem zrozumiałem, że to bardzo zgubne podejście. Trzeba mieć jakąś samokontrolę. Z drugiej strony, dobrze jest sobie pozwolić czasem na odrobinę nieprzewidywalności, w teatrze nie ma nic gorszego niż udeptane ścieżki.

Po kilkunastu latach bycia na scenie miewa pan tremę?

Jasne, doświadczenie zawodowe wcale nie wymazuje lęku, lecz pozwala nim bardziej świadomie zarządzać. Największą tremę miewam przed premierami.  Zawsze mam wrażenie, że jestem niegotowy, kompletnie rozwalony, przerażony tym, że zamykamy jakiś etap pracy. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zagrałem dobrą premierę, na pewno nigdy nie byłem z siebie zadowolony. Ale ta trema schodzi ze mnie organicznie, po jakimś czasie już się o niej nie myśli.

Przeszedł pan twardą szkołę aktorstwa w offowym teatrze Zakład Krawiecki.  Co dało panu to doświadczenie?

Dla mnie pięć lat, spędzonych w teatrze offowym, w trudnych warunkach, wymagających maksymalnej samodzielności i zaangażowania, to jak dziesięć lat pracy w teatrze instytucjonalnym. Widzę to po młodych ludziach, którzy są świeżo po szkole - oni po prostu muszą wykonać dłuższą drogę, żeby nabrać pewności siebie w tym zawodzie. Ja przyszedłem do teatru w Legnicy wraz z czwórką kolegów z Zakładu Krawieckiego: Zuzą Motorniuk, Magdą Skibą i Pawłem Palcatem. To, że mieliśmy już solidną zaprawę, bardzo pomogło nam wejść w zespół. A było to niełatwe wyzwanie, bo z teatru odchodziła właśnie grupa ważnych aktorów, między innymi Przemek Bluszcz i Janusz Chabior. My mieliśmy wypełnić tę lukę. Chcieliśmy sprostać legendzie tego zespołu i zarazem jakoś zaznaczyć to miejsce sobą. Koledzy świetnie nas przyjęli, choć pojawienie się grupy nowych aktorów to był też dla nich pewien ferment.

Mieliście poczucie, że wprowadzacie coś nowego do zespołu?

Na pewno tak, ale nie było w tym elementu konkurencji. Nie przyszliśmy przecież po to, by rywalizować z kolegami. To, co mnie wtedy uderzyło, to niesamowita otwartość tych ludzi i ich ciekawość. Wszystko to zadawało kłam opowieściom, jakie słyszało się w szkole o tym, jak to ciężko jest w różnych zespołach, jakie tam są hierarchie, jaki dystans nestorów w stosunku do młodych. Trochę się nawet obawiałem, że się zderzę z taką ścianą betonu aktorskiego, tymczasem okazało się, że tutaj wszyscy są sobie równi. Już bodaj przy drugiej premierze współpracowałem z kolegami tak, jakby nie było między nami różnicy wieku i doświadczenia. Dla młodego aktora to było niesamowicie otwierające. Poza tym Jacek Głomb dba o to, co dla aktora najważniejsze, czyli żeby wszyscy jak najwięcej grali, a to też jest okoliczność, która bardzo integruje zespół. U nas nikt nie grzeje ławki rezerwowych.

Podobno jesteście pyskatym zespołem, który potrafi wymagać od reżyserów.

Powiedziałbym raczej, że jesteśmy zespołem nieobojętnym wobec pewnych sytuacji. Interesuje nas po co, dlaczego, z kim i w jaką stronę idziemy.  Chcemy współtworzyć, a nie tylko wykonywać zadania. Od reżyserów nie tylko wymagamy, ale i pomagamy. Nie obrażamy się, jeśli ktoś czegoś nie wie, albo nie jest pewien, tylko działamy wspólnie dalej. Zawsze czujemy się współodpowiedzialni za spektakl, dlatego jeśli coś nie idzie, jak iść powinno, przejmujemy inicjatywę. Zdarza się, że jesteśmy pyskaci także w stosunku do Jacka, ale to jest twórcze, bo ścieramy się o sprawy, które dla wszystkich są ważne.

Jacy reżyserzy w Legnicy się nie sprawdzają?

Silne osobowości reżyserskie zazwyczaj potrafią sobie ułożyć z nami współpracę, gorzej jest, gdy przychodzi ktoś, kto jest nijaki, nie wie, co chce robić, a wytwarza fałszywe poczucie wolności. To bywa denerwujące, bo ja naprawdę wolę być przeczołgany przez kogoś, kto wie, czego chce i ma swój świat, o który walczy, niż dreptać w miejscu z człowiekiem bez żadnej wizji. Wcale nie muszę się zgadzać z reżyserem, mogę siedzieć obrażony, trzaskać drzwiami lub rzucać tekstem, ale w środku przerabiam to, czego ode mnie oczekuje. Najgorsza jest obojętność, ona zabija wszystko - zaangażowanie aktorów, spektakl i widza.

Z czym się pan nie zgadza w teatrze?

Nie lubię publicystyki, od tego są gazety, Twittery i Facebooki. Ja jestem może trochę romantyczny i wolałbym, żeby w teatrze było więcej sztuki niż politykowania. Ale zdarza się, że przychodzi ktoś, kto chce opowiedzieć o świecie takim językiem i muszę w tym zagrać najlepiej, jak potrafię. Tak było z „Hymnem narodowym” Wojcieszka, do którego miałem dystans. Według mnie publicystyka zabija ponadczasowość, odbiera możliwość dialogu, stając się często agitacją.  Teatr nie może być oderwany od spraw bieżących, ale musi o nich mówić w taki sposób, żeby nie niszczyć siebie samego jako sztuki.

Ale teatr legnicki chce brać udział w debacie publicznej. Czasem prowokuje do dyskusji, innym razem udziela lekcji wychowania obywatelskiego. To nie kształtuje również wrażliwości aktorów?

Myślę, że to, jaki jest teatr w Legnicy, jest wypadkową naszych postaw i przekonań. Wielu kolegów angażuje się społecznie i politycznie. Ale też bardzo różnimy się w poglądach i ocenach rzeczywistości. Jedni są radykalnie lewicowi, inni bliżsi centrum lub prawej strony. Myślę, że ta różnorodność jest wartością, bo gwarantuje jakąś równowagę. Dzięki temu nie zamykamy się w jednokierunkowym myśleniu i jesteśmy otwarci na inne stanowiska.  Oczywiście, jest Jacek, którego zaangażowanie w Komitecie Obrony Demokracji jest powszechnie znane, ale on nigdy nie próbował nas nakłaniać do współuczestnictwa w akcjach politycznych.

Na scenie grywa pan postaci nieobojętne, po uszy tkwiące w polityce - ikony rewolucji, porywających mówców, wielkich demagogów, manipulantów, szpicli, prowokatorów.

Tak, ale staram się, żeby to nie były postacie publicystyczne, jednowymiarowe. Nie chodzi przecież tylko o to, by bohater reprezentował jakieś racje, to powinien być również jakiś obraz człowieka, z jego doświadczeniem biograficznym i emocjami. Lubię, gdy postać ma wiele warstw, jest niejednoznaczna i nieprzewidywalna. Zawsze staram się tak prowadzić rolę, by miała dla widza jakąś tajemnicę.

Z donosiciela Anzelma w „Czasie terroru” zrobił pan najbardziej wzruszającą postać w spektaklu. Nawet w tak mrocznej figurze jak Wierchowieński znalazł pan jakieś światełko. Nie ma człowieka, którego nie dałoby się obronić?

Ja nie wierzę w moralne monolity, moim zdaniem nie ma ludzi nieskazitelnie dobrych lub złych. Staram się szukać pęknięć, przełamań charakteru, pokazać, w jaki sposób okoliczności zmieniają człowieka. Co do Wierchowieńskiego, bardzo namawiałem Jacka Głomba, żeby ta postać nie była tak jednoznaczna. On przecież nie urodził się kanalią, coś sprawiło, że stał się takim, a nie innym człowiekiem. Gdybym pokazał rewolucjonistę, który idzie po trupach do celu, jakim jest podpalenie świata, to byłby banał.  Warto się zastanowić, jaki ma powód, żeby ten świat zniszczyć.

Jaki jest ten powód?

Myślę, że osobisty. Szukałem klucza do tej postaci w relacji z ojcem, bardzo destrukcyjnej, pełnej zawiedzionych uczuć. Ale drogę Wierchowieńskiego określają w znacznej mierze okoliczności - on gra tak, jak mu przeciwnicy pozwalają. Podobnie było z Makbetem w spektaklu Raczaka. Gdy powiedziałem Leszkowi, że chcę z niego zrobić słabego mężczyznę, który się boi i płacze, to się trochę zdziwił. Miał obawę, że to będzie mazgaj. Ja się tego mazgajstwa nie bałem, wyobraziłem sobie, że to jest kruchy psychicznie facet, któremu obietnica władzy daje złudne poczucie siły. Tradycyjny wizerunek Makbeta jest oczywiście inny, zazwyczaj pokazuje się go jako herosa, który ugina się dopiero pod ciężarem zbrodni, dlatego mój pomysł na tę rolę niektórym wydał się dziwny. Aktor zawsze szuka dla siebie jakiegoś zadania, ja lubię zaryzykować i grać trochę pod włos, wbrew utrwalonym wyobrażeniom o postaci. Nie wynika to z przekory, raczej z ciekawości, co z tego wyjdzie.

Dyscyplina zespołowa nie ogranicza pana w upodobaniu do eksperymentowania?

Nie, każdy z nas jest solistą w takim stopniu, w jakim czuje się autorem własnej roli. Zespołowość, moim zdaniem, polega na umiejętnym kontrolowaniu egoizmu, bo aktor nigdy nie przestanie być egoistą. Czasem jest tak, że pracuje się na sukces kolegi, który gra główną rolę. Ale umiejętność odnalezienia się w postaciach mniejszego formatu, które tworzą tło dla tej roli, też jest dużym wyzwaniem. Ja akurat miałem wiele okazji do tego, żeby się wyżyć aktorsko w głównych rolach, ale gdyby nie koledzy, którzy mi wówczas pomogli, osiągnąłbym znacznie mniej. Solista musi mieć dobry akompaniament, w przeciwnym razie zamiast koncertu robi się karaoke.

Miewa pan chwile wzruszenia na scenie?

Z pewnością tak, to są jednak sytuacje bardzo ulotne i pewnie dlatego poruszające, że nieoczekiwane. Przecież każdy spektakl jest inny. Czasem leci się do teatru jak na skrzydłach, wychodzimy na scenę nastrojeni na wysokie „C”, a publiczność jest zimna jak wylewka pod beton. Wtedy brnie się ciężko, choć mamy zasadę, żeby nie odpuszczać i walczyć do końca.  Chwile uniesień bywają wtedy, gdy gramy ważny dla nas spektakl, cieszymy się aktorstwem, a publiczność wynosi nas pod sufit. To jest dla mnie jedno z wielu metafizycznych doświadczeń w teatrze - ta energia, która płynie z widowni, z jej spojrzeń, gestów, oddechu. Mam wrażenie, że czasami widz nie jest świadom, w jakim stopniu jest zaangażowany w przedstawienie.  Często po takich spektaklach schodzimy z kolegami szczęśliwi ze sceny, dziękujemy sobie nawzajem i długo dyskutujemy. To dla mnie najlepsze chwile w tym zawodzie.

(Jolanta Kowalska, „Lubię grać pod włos”, Miesięcznik Dialog, nr 4/2018)