Drukuj

Sercem legnickiego sukcesu jest jednak zespół. Na początku był to wyłącznie młodnik, złożony z absolwentów szkół i aktorów tuż po starcie, dopiero wyczekujących swojej wielkiej szansy. Bycie w nim wymagało hartu i determinacji, toteż przez pierwsze lata dyrekcji Głomba rotacja była spora. Potem, gdy okrzepł trzon aktorski, ze szkółki wyrósł dorodny las. Legnicki przepis na teatr opisuje Jolanta Kowalska.


Zespół teatralny to społeczny mikrokosmos. Jak każda zorganizowana wspólnota, miewa własny ustrój, wewnętrzne hierarchie, osobny kanon zasad i wartości. Podobno dobry zespół jest jak drzewo, które obrasta słojami kolejnych pokoleń aktorskich, wciąż pnąc się ku górze. Trzeba umieć go pielęgnować, by nie zmienił się w skamielinę i dbać o to, by rozwijał się harmonijnie. Takim organizmem – długowiecznym i zarazem wciąż młodym, kultywującym własny etos twórczy i tożsamość ideową, jest zespół legnicki. Powstawał w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, zaczynając praktycznie od zera. Był dzieckiem polskiej transformacji – jej reformatorskiej gorączki, naiwnego optymizmu i wiary w mechanizmy rynkowej samoregulacji. Na fali przemian, które zdecentralizowały mecenat państwowy nad kulturą, oddając część instytucji pod kuratelę lokalnych władz, Teatr Dramatyczny w Legnicy przekształcono w Centrum Sztuki. Pod tym szyldem miał funkcjonować wielozadaniowy dom kultury z autonomicznym działem teatralnym. Na skutki tej operacji nie trzeba było czekać długo. Zespół był w rozsypce, Legnica stała się mekką dla aktorów wrocławskich, zwabionych możliwością dodatkowego zarobku. Repertuar teatralny regulował kolejowy rozkład jazdy – wieczorne przedstawienia grywano popołudniową porą, by przyjezdni artyści mogli zdążyć na pociąg powrotny. Centrum Sztuki-Teatr Dramatyczny powoli, acz konsekwentnie, dryfował w kierunku instytucji impresaryjnej.

Teatr umierał w ciszy. Władzom miejskim wydawał się uciążliwym balastem, na szczeblu wojewódzkim kiełkowały projekty likwidacji scen powiatowych i zorganizowanego dowozu publiczności z terenu do teatrów wrocławskich. Nie był to pomysł bez szans. Niedobitki legnickiej inteligencji, w których nie wygasła potrzeba teatru, pielgrzymowały do Wrocławia na arcydzieła Jarockiego, produkcje miejscowej sceny mając w pogardzie. Teatr stracił publiczność i wsparcie lokalnej społeczności, nie było nikogo, kto mógłby stanąć w jego obronie.

Ta próżnia boleśnie dała znać o sobie po pierwszej, nieśmiałej próbie dźwignięcia teatru z kryzysu, jaką podjęli w sezonie 1992/1993 Robert Czechowski i Jacek Głomb, sprawujący wówczas kierownictwo artystyczne CS-TD. Obu reformatorów usunięto po niespełna roku. Aktorzy protestowali, ale ich sprzeciw nie wywołał w mieście większego echa. Krzysztof Rościszewski, który objął stery teatru wkrótce potem, uciekł z Legnicy po sezonie. Gdy w 1994 roku w mieście pojawił się ponownie Jacek Głomb – tym razem już jako dyrektor naczelny CS-TD – musiał odbudowywać teatr od fundamentów.

Przyjął taktykę na pozór samobójczą. Wypowiedział wojnę „pluszowym fotelom”, wyprowadzając spektakle w przestrzenie naturalne, drastycznie odbiegające od mieszczańskich wyobrażeń o eleganckiej wizycie w teatrze. Zrezygnował z grania bajek i lektur, czym naraził się nauczycielom, stanowiącym wówczas najskuteczniejszy aparat organizacji widowni. Toczył regularne boje z władzami miasta i z lokalną prasą, niechętną graniu poza teatrem, w czym dopatrywano się kosztownej, sztucznie zaniżającej frekwencję fanaberii. Najbardziej dramatyczna walka toczyła się jednak o publiczność, która pozostała oporna nawet wówczas, gdy zespół zaczął przywozić pierwsze festiwalowe nagrody.

Po latach widać, że gigantyczna praca, jaką wykonała legnicka ekipa, wcale nie była skazana na sukces. Ich projekt mógł – wobec oporu materii – spalić na panewce bądź okazać się ulotnym rozbłyskiem. Przeważył zapewne upór, konsekwencja i talent organizacyjny Jacka Głomba, który w chwilach zagrożeń – a było ich naprawdę wiele – potrafił mobilizować w obronie teatru opinię publiczną. Potwierdzenie jego rangi artystycznej w postaci nagród, rejestracji telewizyjnych spektakli i pochlebnych głosów krytyki z pewnością odegrało wielką rolę w odzyskiwaniu lokalnego widza. Tym jednak, co nadało legnickiemu projektowi charakter wyjątkowy, było zbudowanie wokół teatru społeczności. Nie jest to społeczność jednorodna, lecz archipelag wielu grup – dzielnicowych, osiedlowych, pracowniczych, narodowościowych. To o nich opowiadały klasyczne już spektakle legnickie o tematyce lokalnej: „Ballada o Zakaczawiu”, „Made in Poland”, „Orkiestra” czy „Łemko”. To ich rozproszone głosy i niemieszczące się w wielkich społecznych narracjach partykularne doświadczenia miały szansę wybrzmieć po raz pierwszy w uniwersalizującej teatralnej opowieści. Otwierając się na historię, wielokulturowość i bogactwo społecznych odcieni miasta i okolic, teatr stał się nie tylko piewcą różnorodności, ale i wrażliwym na głosy odrębne moderatorem rozmaitych, skonfliktowanych ze sobą narracji. Tworzył lokalną sferę publiczną, aranżując debatę wokół tematów, które – wobec słabości regionalnych mediów – nie miały szans na szerszy rezonans. W tym sensie, artystyczna działalność sceny okazała się skuteczną praktyką społeczną.

Nie do przecenienia jest przy tym wpływ, jaki na modelowanie więzi między teatrem i widownią miały liczne w okresie pionierskim dyrekcji Głomba spektakle w obiektach naturalnych. O tym, w jakim stopniu przestrzeń determinuje relacje społeczne, napisano już wiele książek – na nasz użytek wypada odnotować integrującą moc tych wszystkich hal pofabrycznych, ruin, koszar i magazynów, w których grywano najgłośniejsze legnickie przedstawienia. Brała się ona nie tylko z bliskości widzów wobec aktorów, ale i z fenomenu, który można by nazwać egalitarną wspólnotą doświadczenia. Widzowie na równi z wykonawcami znosili chłód, czasem deszcz przeciekający przez dach i rozmaite niewygody. Podczas „Koriolana” w poradzieckim hangarze zziębniętej publiczności rozdawano koce i ciepłą herbatę. Widz czuł się gościem, którego otacza się troskliwą opieką, ale i poddaje pewnej próbie. Tę próbę przechodziło się wspólnie z aktorami, nie czując bariery scenicznej fikcji.

Sercem legnickiego sukcesu jest jednak zespół. Na początku był to wyłącznie młodnik, złożony z absolwentów szkół i aktorów tuż po starcie, dopiero wyczekujących swojej wielkiej szansy. Bycie w nim wymagało hartu i determinacji, toteż przez pierwsze lata dyrekcji Głomba rotacja była spora. Potem, gdy okrzepł trzon aktorski, ze szkółki wyrósł dorodny las.

Ekipa legnicka różniła się wówczas od innych zespołów w Polsce nie tylko tym, że była głosem jednego pokolenia. Ponieważ miejscową tradycję teatralną odcięto grubą kreską, a w teatrze zabrakło mentorów, młodzi aktorzy nie mieli skąd czerpać wzorów. Uczyli się od siebie nawzajem, a ich umiejętności warsztatowe weryfikowały bezlitośnie niestandardowe przestrzenie, w jakich grywali. Aktorstwo legnickie wyrosło z naprawdę twardej szkoły rzemiosła.

Co kilka lat w teatrze pojawiają się nowi ludzie. Zespół, dawniej niemal rówieśniczy, dziś już skupia aktorów różnych pokoleń. Każde z nich wnosi nieco inne doświadczenia i „naznacza” teatr własną wrażliwością. Coraz więcej aktorów próbuje aktywności na innych polach – reżyserują, piszą teksty, tworzą muzykę. Zespół jest kolektywem osobowości twórczych o bardzo różnych zainteresowaniach, ale podstawowe wartości, wypracowane w czasach „burzy i naporu”, a potem przekazywane młodszym rocznikom – pozostają niezmienne. To reguły dotyczące partnerstwa, wspólnego bycia na scenie i w życiu, relacji z reżyserem i akceptowalnych granic własnej autonomii artystycznej w pracy nad spektaklem.

Legnicka l’esprit d’equipe oznacza również jasno określoną postawę wobec widza – w Teatrze Modrzejewskiej gra się ze świadomością konkretnego odbiorcy, dbając o czytelność i klarowność przekazu. Dzięki tej prostej regule, której bardzo pilnuje Jacek Głomb, teatr potrafi się komunikować z widownią o bardzo różnych kompetencjach – przyjemność z oglądania „Ballady o Zakaczawiu” czerpali przecież i ludzie „z dzielnicy”, i wytrawni znawcy teatru. To jedno z podstawowych wskazań etycznych legnickiego zespołu – nikogo nie wykluczać z powodu niejasności czy nadmiernej erudycyjności przekazu, nie tworzyć barier komunikacyjnych, lecz szukać pól wspólnej wrażliwości.

Być może z tej zasady wyrosła charakterystyczna dla Legnicy jakość aktorska, która skrystalizowała się w dość szczególnej postaci realizmu. To realizm łagodnych temperatur, zdecydowanie antybohaterski, pełen empatii i ciepła, z wyrozumiałością pochylający się nad każdą rysą w charakterze człowieka, zawsze poszukujący światła w mrokach ludzkiej duszy. Aktorzy legniccy potrafią celebrować codzienność, wydobywając urodę rzeczy małych, szarych, nieefektownych. Ich sztuka jest wrażliwa na detal i społeczny konkret, nierzadko przy tym szuka potwierdzenia w realnym doświadczeniu. Bez względu na temat i okoliczności, chce być wiarygodna.

(Jolanta Kowalska, „Idiom legnicki”, Miesięcznik Dialog, nr 4/2018)