Drukuj

- Bycie jurorem jest sprawą odpowiedzialną, a bycie jurorem teatru offowego jest jeszcze większym wyzwaniem. Bo to jest trochę tak, jakbym oceniał siebie samego sprzed trzydziestu lat - mówi w rozmowie z  Anną Jazgarską juror ubiegłorocznego Konkursu SzekspirOFF w Gdańsku Jacek Głomb, reżyser i dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy.


Anna Jazgarska: Zasiadał pan w jury tegorocznego Konkursu SzekspirOFF (nurt towarzyszący gdańskiemu Festiwalowi Szekspirowskiemu, po raz drugi w formule konkursowej). Często pan przyjmuje tego rodzaju propozycje?

Jacek Głomb: Nie, ponieważ brakuje mi czasu. Nie kryguję się, to wynika z charakteru mojej pracy: reżysera i dyrektora teatru. Te role powodują, że zawsze jest „coś”. Tymczasem bycie jurorem jest sprawą odpowiedzialną, a bycie jurorem teatru offowego jest jeszcze większym wyzwaniem. Bo to jest trochę tak, jakbym oceniał siebie samego sprzed trzydziestu lat.

Z Konkursem SzekspirOFF było tak, że właściwie nadrzędnym powodem przyjęcia tej propozycji był sam Gdańsk, z którym my, Teatr Modrzejewskiej w Legnicy, jesteśmy mocno związani. Na Festiwal Szekspirowski przyjechaliśmy po raz pierwszy w 1996 roku ze spektaklem "Jak wam się podoba" w reżyserii Roberta Czechowskiego. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Festiwal Szekspirowski odbywa się latem, w czasie wakacji, kiedy mam po prostu więcej czasu.

Reasumując, tego rodzaju propozycje przyjmuję rzadko. Jest też trochę tak, że ja nie przepadam za festiwalami. Uważam, że fakt, iż – nieco generalizując – życie teatralne w Polsce sprowadza się do festiwali, jest dużym błędem. Codzienność w teatrze jest dużo ważniejsza. Jednak na tę codzienność często nie ma środków, a na festiwale – są. Każde miasto ma swój festiwal, bo ktoś zawsze chce przeciąć wstęgę. A teatr to nie wyścig. To codzienna praca, krok po kroku. Festiwale, konkursy, nagrody wprowadzają do teatru element rywalizacji, który moim zdaniem jest niepotrzebny. Ale ja też jestem częścią tej rzeczywistości, jeżdżę więc na festiwale ze spektaklami, zasiadam na nich jako juror. Choć jako juror jestem stremowany, bo świadomość współdecydowania, wybierania nie jest dla mnie komfortowa. W Gdańsku na szczęście czułem porozumienie z resztą jury, Jackiem Wakarem i Romkiem Wiczą-Pokojskim. Dobrze jest być w jury, którego członkowie zgadzają się co do pryncypiów, myślą podobnie o istocie teatru. Współodczuwanie, rodzaj myślowego uzgodnienia w przypadku wspólnego oceniania  – to dla mnie bardzo ważne.

Bardzo długo jest pan związany z Festiwalem Szekspirowskim, niemal od samych jego początków. Jak postrzega pan kształt Festiwalu, ten pierwotny i ten obecny? Jakie znaczenie ma dla pana Festiwal Szekspirowski?

To szalenie ważne, że Festiwal Szekspirowski jest. I szalenie ważne, że otwiera się na różne „Szekspiry”, w tym na „Szekspiry” offowe. Wrócę ponownie do tematu samych festiwali. Z nimi jest trochę tak, że będąc na kilku różnych i zamykając oczy – możemy odnieść wrażenie, iż pomimo odmienności geograficznych znajdujemy się w jednym i tym samym miejscu. Nasze "III Furie" były pokazywane w 2012 roku na 21. Międzynarodowym Festiwalu Divadielna Nitra na Słowacji, zaś w 2013 w Buenos Aires [9. Festival Internacional de Buenos Aires (FIBA) – A.J.]. Śmiałem się, że w Buenos Aires czuję tak samo, jak na Słowacji, ponieważ na obu festiwalach pokazywane były te same spektakle. Jest zatem coś takiego, jak festiwalowy mainstream. Na Festiwalu Szekspirowskim jest nieco inaczej, jego organizatorzy patrzą szerzej na przestrzeń, z której komponują program. Jestem gorącym fanem samej idei Festiwalu Szekspirowskiego. Jest to festiwal niezwykle ważny, bo jeszcze długo nie będzie ważniejszego autora niż Wiliam Szekspir. Ja sam gram go także z tego powodu – i nie będzie to raczej popularne stwierdzenie – że nie ma po prostu lepszych sztuk.   

Mam poczucie, że w tym roku po raz pierwszy chyba w historii Festiwalu off zyskał naprawdę dużą uwagę publiczności. Czy może pan skomentować sam program tegorocznego nurtu offowego?

W tym roku kłopoty finansowe uszczupliły nurt główny, co paradoksalnie odbiło się pozytywnie na części offowej. Krótsza lista przedstawień głównych zwróciła uwagę publiczności na spektakle nurtu offowego, chociaż stało się to w wyniku pewnego rodzaju słabości głównego nurtu Festiwalu. Szczerze mówiąc, w moim przekonaniu lista offowa była za długa. Propozycje offowe były bardzo różnej jakości. W programie znalazły się niestety spektakle, o których ciężko w ogóle dyskutować. Jest to trochę przykre, bo jednak off jest rodzajem teatru „miłośniczego”. Ludzie nie grają tam z obowiązku, jak to się jednak zdarza w teatrze zawodowym, instytucjonalnych, ale z miłości, z marzeń i pragnień. Tej miłości w niektórych przedstawieniach po prostu nie było.

Drugim problemem nurtu offowego dla nas, jury, była dojmująca odmienność formalna przedstawień. Czasem nie dało się ich w żaden sposób i na żadnej płaszczyźnie porównać. Był to dla nas problem, bo jednak dysponowaliśmy bardzo skromnym budżetem. Trudno było po prostu wybrać spośród kompletnie różniącej się od siebie pracy.

Czy nurt offowy tegorocznego Festiwalu Szekspirowskiego łączył się gdzieś z nurtem głównym? Te spektakle miały jakieś wspólne przestrzenie? Czy może były względem siebie całkowicie osobne?

Na pewno twórcy offowi podeszli do Szekspira dużo odważniej. Off rozumiem jako alternatywę. Nie ma ona zastępować tak zwanego głównego nurtu. Nie może być, chyba z samej swej zasady, „powtórką z rozrywki”. Ma być komentarzem wobec rzeczywistości, wobec świata. Takim komentarzem, którego, z rozmaitych względów, brakuje w teatrze instytucjonalnym.

Opowiem o tym na swoim przykładzie. Trafiłem do teatru nie po to, aby robić teatr. Trafiłem do teatru, bo nie mogłem mówić o świecie, w którym wówczas żyłem. To dlatego powstał mój „teatr nie teraz” czy teatr „Na Skraju”, dlatego powstał Ośrodek Teatru „Warsztatowa” w Tarnowie – z potrzeby mówienia o najbliższej rzeczywistości, kiedy mówić nie można było. Dzisiaj jeszcze mówić można. Dlatego moim zdaniem obecny off powinien być bardziej dotkliwy i bardziej przenikliwy.

Zauważyłem, że wspólną przestrzenią offu i nurtu głównego było podejście do roli reżysera. Kiedy ja tworzyłem w alternatywie, praca nad przedstawieniem miała charakter kolektywny, nie było w niej wyrazistych podziałów na reżysera, scenografa i tak dalej. W dzisiejszym offie rola reżysera jest o wiele mocniej zaznaczana. To w dużej mierze tradycja przejęta od teatru instytucjonalnego. I to czasem zamienia się w problem, bo młodzi ludzie nie mówią własnym językiem, tylko językiem reżysera, instruktora czy opiekuna. A off ma sens przede wszystkim wtedy, kiedy jest opowieścią drużynową.

Jury podsumowało swój werdykt uwagą o „niepokojącej dominacji pokazu nad przekazem”.

Ciekawe, bardzo zastanawiające jest to, że cytujące nasz werdykt media raczej to zdanie pomijały. Tym, co mnie naprawdę zmartwiło, był problem braku czegoś, co ja nazywam „sprawą”. Odnosiłem czasem wrażenie, choć zaznaczam – wrażenie to nie zawsze było równoznaczne z pewnością, że niektórzy artyści uciekali przed „sprawą”, to znaczy przed rzeczywistością, która ich bezpośrednio dotyka. Nie mówię tu o obowiązku komentowania rzeczywistości politycznej, o teatrze publicystycznym. Szekspir jest wciąż jednym z najbardziej aktualnym twórców tego świata. Jego sztuki napisane są tak, że oddychają wraz z widownią. W nurcie SzekspirOFF czasem tego oddechu brakowało.     

Zwróciłem na to uwagę, ponieważ wywodzę się z offu, w którym „sprawa” była najważniejsza. Robiliśmy teatr alternatywny, ponieważ nie podobał nam się system, w jakim żyliśmy. Staraliśmy się zwracać na to uwagę w naszych wypowiedziach artystycznych. Jasne, możemy założyć, że dzisiaj wszystkim podoba się rzeczywistość, w której żyjemy. Ale ja w to absolutnie nie wierzę. Oglądając niektóre spektakle, mam raczej poczucie ucieczki ich twórców przed „sprawą”. Zajmowanie się historiami, opowieściami, które nie dotyczą ich twórców, to poniekąd wchodzenie w buty teatru instytucjonalnego.

Nie podobało mi się jeszcze coś, o czym muszę młodszym kolegom pomarudzić. Chodzi tu o wylewające się wręcz z niektórych spektakli przekonanie ich twórców o tym, że są „zajebiści”. Mądrzy, piękni, utalentowani, fajni i bardzo do przodu. Nie podobało mi się to, bo wychodzę z założenia, że artysta musi być cały czas pokorny, a tę pokorę ujmuję jako walkę o własną, konstytuującą się cały czas tożsamość. Mówiąc żartobliwie – nie należy zaczynać od tego, że jest się fantastycznym, na tym ewentualnie można skończyć. Ale może to też kwestia świata, w którym żyjemy. Nie wiem. Nie jestem socjologiem, pewnych mechanizmów nie rozumiem. Sam nie mogę pojąć, jak z bagażem ostatnich dwudziestu lat znaleźliśmy się w kraju, w którym aktualnie żyjemy. Kolegom, którzy są w offie, mógłbym doradzić, że warto pracować nad sobą, być do wewnątrz, nie tylko na zewnątrz.

Jest zawsze tak, w cudzysłowie oczywiście, że młodzi będą kontestować starych. Ja mam pięćdziesiąt trzy lata, nie dwadzieścia. I mam poczucie, że mówiąc o dzisiejszym offie, wymądrzam się, a nie chciałbym się wymądrzać.

Czy tendencje widoczne w spektaklach Konkursu SzekspirOFF są ogólnymi tendencjami dzisiejszego polskiego offu?

Nie uważam się za znawcę współczesnego polskiego offu. Raczej co jakiś czas na chwilę wpadam w niego. Mogę mówić bardziej o swojej intuicji. Potraktujmy moje słowa jako całkowicie autorską, być może w wielu miejscach niesprawiedliwą wypowiedź. Wydaje mi się, że moje obserwacje dotyczące przedstawień z SzekspirOFF mogę odnieść do dużej części dzisiejszego offu. Na pewno trzeba pracować nad wzmocnieniem struktury offu, bo to będzie miało przełożenie na jego jakość. Należy pracować nad systemem jego finansowania, ten przecież obecnie właściwie nie istnieje. Chociaż natura offu jest taka, że zawsze będzie on „miłośniczą” sytuacją. Twórcy, którzy przyjechali na SzekspirOFF, przyjechali na niego za darmo. Festiwal oferował pomoc organizacyjną i ewentualne nagrody. Jest więc w offie – musi być – jakiś rodzaj determinacji. Nagrodą dla twórców były pełne sale, może nie olbrzymie, ale pełne. Ktoś się nie dostał na widownię, komuś zabrakło miejsca. To mi przypomniało najlepsze czasy festiwali alternatywnych.

Konkurs SzekspirOFF wygrało przedstawienie "Rytuał 23 albo obrazy ze śmierci wodza" Piotra Mateusza Wacha. Ten spektakl był w „sprawie”? Co przesądziło o jego wygranej?

Przedstawienie Piotra Wacha było właściwie poza konkurencją. Zawsze nieco trudno mówić mi o teatrze, dużo bardziej wolę teatr odczuwać. To przedstawienie było w „sprawie”, było znakomicie zrealizowane, bardzo mądre, intrygujące. Wach zrobił Szekspira całkowicie po swojemu, ale jednocześnie jego spektakl przesiąknięty był duchem Szekspira, było w nim wszystko to, co u Szekspira najistotniejsze.

Piotr Wach zrobił ten spektakl w Islandii, gdzie wyemigrował. Już po zakończeniu Festiwalu napisał coś bardzo pięknego: że wraca do Polski, bo jednak rolą artysty jest bycie tam, gdzie dostrzega on ważny dla siebie problem.

Jego spektakl radykalnie przekracza granice teatru. Jest przejmującą, antywojenną, niebywale aktualną wypowiedzią. Uważam, że Wach powinien objechać z nim całą Polskę. Bardzo chciałbym zaprosić go do Legnicy.

A jak w kontekście festiwalowych przedstawień, nie tylko offowych, wypadła sama interpretacja Szekspira?

Wiadomo, nie ma powrotu do adaptacji Szekspira, które trwają pięć godzin i grane są pod gołym niebem. Chociaż zdarzają się od tej reguły wyjątki, są nimi spektakle współtworzone przez Gdański Teatr Szekspirowski i Teatr Wybrzeże, jak na przykład "Wesołe kumoszki z Windsoru" Pawła Aignera. Nie widziałem tych przedstawień, ale sam pomysł wydaje mi się bardzo ciekawy.


Jednak generalnie inaczej dziś gramy Szekspira. Ale to „inaczej” nie zwalnia od czytania ze zrozumieniem. W dzisiejszym teatrze zdarzają się sytuacje skracania Szekspira, obcinania go z powodu – powiem to bardzo brutalnie – niezrozumienia jego słowa. Wszystkich nas goni czas, wszyscy jakoś dziwnie głupiejemy, tniemy, skracamy, spieszymy się. Szekspir nie ma się przez to najlepiej. Bywa sprowadzany do serii grepsów czy szokująco-brutalnych scen.

Przy okazji warto zaznaczyć coś, o czym wielu adaptatorów Szekspira zapomina – kwestię tłumaczenia jego dzieł. Ona jest u nas wypierana do tego stopnia, że czasem nazwisko tłumacza nie pojawia się nawet w programie do spektaklu. A przecież gdyby Stanisław Barańczak nie przetłumaczył "Jak wam się podoba", nie byłoby wielu sukcesów tej sztuki na polskich scenach.

Jest jeszcze inna tendencja w adaptacji Szekspira. Skracanie jego tekstu po to, aby dopasować go do możliwości poznawczych widza. Tak jest na przykład z wątkami mitologicznymi, które bardzo często są redukowane, bo wymagają znajomości odpowiednich kulturowych kontekstów. To niepokojąca tendencja, bo tracimy przez nią pewien kod kulturowy. Zastępujemy go innym, łatwiejszym, mniej wymagającym. Ale przeraża mnie też kompulsywne dopisywanie. Dziesiątki doczepianych wersów, które idą dalej jako „Szekspir”. Ale też jako Słowacki czy Fredro, bo to oczywiście nie dotyczy tylko Szekspira.

(Anna Jazgarska, "Najważniejsza jest sprawa", Nietak!T, nr 2/2017)