Drukuj
- Kiedy zaczynam spektakl nie kalkuluję, jak zdobyć nagrodę. Robimy przedstawienie z myślą o festiwalach. To jest nasz sposób na wędrowanie ze spektaklami. W Polsce nie da się wędrować inaczej niż poprzez festiwale – opowiada dyrektor Teatru Modrzejewskiej Jacek Głomb w rozmowie z Zygmuntem Mułkiem. Także o tym w jakich okolicznościach został dyrektorem i jaki teatr zastał w Legnicy.


Czy 20 lat temu słyszał Pan o legnickim Teatrze Dramatycznym?

- Pochodzę z Tarnowa, z innego świata. Znałem zwłaszcza Teatr Stary czy sceny alternatywne. Prowadziłem też teatr studencki. O legnickim nie słyszałem.

Kilka lat później został Pan jego dyrektorem. Jak to się stało?

- Na początku lat 90 minionego wieku ówczesny wojewoda legnicki Andrzej Glapiński zlikwidował Teatr Dramatyczny. W jego miejsce powstało Centrum Sztuki - Teatr Dramatyczny, czyli paranoiczne połączenie teatru z domem kultury. Przeciwko temu połączeniu protestowali aktorzy i pracownicy techniczni. W dużej części odeszli. Ówczesny dyrektor tego tworu Łukasz Pijewski postanowił coś zmienić, odświeżyć. Poszukiwał młodego zdolnego reżysera. Zgłosił się do Bartka Stasiny, szefa wrocławskiego studia ABM (agencji castingowej), który dobrze znał Roberta Czechowskiego, z którym wówczas studiowałem na Wydziale Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Robert zaproponował, żebym poszedł razem z nimi. I tak we wrześniu 1992r. znalazłem się w Legnicy, Robert został kierownikiem artystycznym CS-TD,  ja jego zastępcą.

Na krótko?


- Niebawem odwołany został  Łukasz Pijewski. Potem Zbigniew Kraska, dyrektor CS-TD (za sprzeciw wobec „łazienkowej” koncepcji remontu „Ratuszowej”). Jego miejsce zajęła Bogusława Machowska, która w czerwcu mnie i Roberta dyscyplinarnie wyrzuciła z pracy – za nie podpisywanie listy obecności.  Odwołaliśmy się od tej decyzji do sądu pracy w Legnicy. A jednocześnie tak się ułożyły moje losy, że wyprowadziłem się z Tarnowa i zamieszkałem z moją obecną żoną Małgorzatą Bulandą we Wrocławiu.

Jak Pan wrócił do Legnicy?


-Ściągnął mnie Zbyszek Kraska, który został  dyrektorem wydziału kultury Urzędu Wojewódzkiego w Legnicy. Odwołał Bogusławę Machowską. Spotykaliśmy się „konspiracyjnie” z samego rana  w restauracji "Piast", by nasi „przeciwnicy” o tym nie wiedzieli… (śmiech) Rozmowy chwilę trwały bo najpierw była koncepcja, że przychodzę do teatru z kimś bardziej doświadczonym: Tadkiem Masojciem, Zbyszkiem Rybką. W końcu napisałem taką koncepcję działania CS-TD,  do której Zbyszek przekonał ówczesnego wojewodę Ryszarda Maraszka. I tak 4 sierpnia 1994 roku zostałem dyrektorem CS-TD.  Kilka dni po mojej nominacji przyjechał do Legnicy wiceminister kultury Michał Jagiełło. Wojewoda, który z którym współpracę wspominam  jak najlepiej, przedstawił mnie "To mój dyrektor od sztuki". To określiło na zawsze naszą dobrą współpracę.

W jakim stanie zastał Pan teatr?


- Odpowiem anegdotą: w dyrektorskim gabinecie zaintrygował mnie sejf w ścianie. Nie było do niego klucza. Otworzył go mój znajomy, nie powiem kto… (śmiech) . W skrytce nie znalazłem pieniędzy ani tajnych dokumentów. Leżał tam ciężki klucz zrobiony przez robotników Zakładów „Legmet”, jako prezent na otwarcie teatru w 1977 roku… Paradoksalnie w 1994 roku mogłem rozpocząć budowanie teatru od podstaw. Za poprzedniej dyrekcji była to scena impresaryjna, nastawiona głównie na realizację spektakli z udziałem aktorów z innych teatrów (stąd w weekendy grywano o godz. 16) i sprowadzanie zespołów z innych miast. Jedną z moich pierwszych decyzji było zawarcia ugody między mną i Robertem a teatrem. Byliśmy  przecież zwolniony dyscyplinarnie…

Miał Pan jeszcze na głowie Centrum Sztuki?


- CS-TD to była nazwa,  która kojarzyła się z peesesem lub geesem. Zabiegałem o rozłączeniu tych instytucji i wydzielenie z niej teatru.  Dopiero reforma administracyjna w 1998 roku to wymusiła. Były też dosyć zabawne sytuacje. Ostatni wojewoda legnicki Wiesław Sagan dwukrotnie próbował zwolnić mnie z pracy. Powodem było ….łamanie ustawy o wychowaniu w trzeźwości. Grając "Koriolana" w porosyjskich garażach, dawaliśmy widzom podczas przerwy po „jednorazówce” grzanego wina, bo było bardzo zimno. Ponoć dostały je osoby niepełnoletnie. Minister  kultury, Joanna Wnuk- Nazarowa  wyśmiała ten powód i nie zgodziła się na zwolnienie mnie. Do dziś mam Ją we wdzięcznej pamięci.

Wreszcie nastąpiło rozdzielenie domu kultury od teatru?


- To była nagła decyzja, tuż po wigilii w 1998 roku. Wówczas godnie zachował się ówczesny prezydent Ryszard Kurek. Bardzo nam pomógł. Sytuacja była bowiem dramatyczna. Miasto dostało nas bez zagwarantowanych środków. Można powiedzieć, że czasy wojewódzkie były dużo spokojniejsze. Teraz to jest ciągle walka.

I zaczęły się wielkie sukcesy. "Zły", "Ballada o Zakaczawiu", "Made in Poland", żeby wymienić te największe spektakle. Jaki jest Pański przepis na zdobywanie nagród?

- Kiedy zaczynam spektakl nie kalkuluję, jak zdobyć nagrodę. Robimy przedstawienie z myślą o festiwalach. To jest nasz sposób na wędrowanie ze spektaklami. W Polsce nie da się wędrować inaczej niż poprzez festiwale.

Nie byłoby teatru bez publiczności…


- Na początku widzów było niewielu, trzeba było o nich walczyć. Ten teatr wcześniej grał bajki o 7.15 i rzadko w weekendy. Ludzie bali się budynku teatru, traktowali go jako świątynię, muzeum.  Zaczęliśmy więc grać spektakle w kościele, zamku, koszarach pruskich, kinie, halach fabrycznych. Wyszliśmy do ludzi, przychodzili tam nie tylko dla sztuki, ale z ciekawości. Nasza publiczność teraz jest polskim fenomenem jeśli idzie o różnorodność. Przychodzi do nas, mówiąc kolokwialnie i  profesor, i pijak. Na "Made in Poland" widziałem jak płakały panie sklepowe. Nie ma nic bardziej wzruszającego…


(Zygmunt Mułek, „Widziałam, jak płakały sklepowe”, Panorama Legnicka, 27.11.2007)