Drukuj

- Zawsze się bałam takiej rzeczywistości, kiedy już nie chce się ścielić łóżek, pranie się piętrzy, w tle gra telewizor, a wszystko dlatego, że po prostu nie ma się już siły, została tylko słabość i nie można już walczyć z banałem – mówi Magdalena Drab, autorka dramatu „Słabi. Ilustrowany banał teatralny” w rozmowie z Justyną Jaworską.


Do „Dzielnych chłopców”, sztuki o kibicach, robiła pani badania terenowe. Do „Słabych”, mam wrażenie, nie było trzeba – materiał chyba przyszedł jako tak zwane samo życie?

Dzielni chłopcy powstali z zaciekawienia nieznanym. O kibicach wiedziałam tyle co nic, dlatego badania były nieodzowne. Często zdarza mi się pisać na temat danego zagadnienia, czy osoby i wtedy muszę zdobyć konieczną wiedzę, na czymś się oprzeć, ale równie często, o ile nie częściej, po prostu się bawię. Wpadam na pomysł albo zdanie i sprawdzam, co z tego wyniknie. Tak było ze „Słabymi”. Pomyślałam, że ciekawie byłoby zastąpić didaskalia ilustracjami, intrygowało mnie oparcie dramatu na bardzo banalnej historii, taki dramat brukowiec, a jak brukowiec, to musi być ilustrowany. Równocześnie zastanawiałam się, jak tę konwencję przełamać...  

Tak naprawdę nie pamiętam, co było pierwsze, bo pomysł chodził za mną dość długo, a prace postępowały raczej wolno, choć kiedy już ruszyły, całość powstała niemalże ekspresowo. W tym miejscu odniosę się do sedna pani pytania: rzeczywiście zbieżność tematu z tym, co akurat działo się w moim życiu, jest dla mnie wręcz zatrważająca. Osobiście jestem daleka od autobiograficznych wycieczek i raczej mnie one zawstydzają, zarówno jako nadawcę, jak i odbiorcę. Niemniej kiedy już dramat powstał, a byłam wtedy świeżo upieczoną mamą, trochę się nawet wystraszyłam ilości zbieżnych z moim życiem uczuć czy treści. Nawet główna bohaterka ma na imię bardzo podobnie jak moja córka, chociaż to imię wymyśliłam na długo przed tym, nim zaszłam w ciążę. Pewnie gdzieś to we mnie wszystko kiełkowało. Mementami wydawało mi się, że przesadzam, a potem patrzyłam na te abstrakcyjne wcześniej diagnozy i stwierdzałam, że prawie niczym nie różnią się od tego, co rzeczywiście dzieje się w mojej głowie.

To już nie będę dopytywać…

Czasem wolę nie zauważać, że coś mnie inspiruje. Nie lubię, gdy coś przebiega tak bardzo świadomie i mam wrażenie, że to nie służy też tekstowi. Gdy chcę wszystko kontrolować, wychodzi to jakoś przewidywalnie, szkolnie. I tak cały czas jesteśmy inspirowani przez czytane książki, napotykanych ludzi, moment w życiu, i sądzę, że dobrze jest to nieustannie przetwarzać, ćwiczyć umysł, wyobraźnię. Czasem urodzi się z tego coś więcej, a czasem nie. Bardzo nie chciałam nigdy ulec epatowaniu prywatnymi przeżyciami w pracy artystycznej, ale z drugiej strony moja pamięć długotrwała to absolutna porażka, po miesiącu wymazuję imiona ludzi, a treść filmów i książek ulatuje jeszcze szybciej. Kto wie, może gdzieś to gromadzę i funduję sobie taki podświadomy pamiętniczek?

Rozbroiły nas w „Słabych” rysowane didaskalia: trochę są jak Butenko, trochę jak komiks Wiśniaka o Szaszkiewiczowej ze starego „Przekroju”. Są świetne, ale takie trochę kulfoniaste, co zresztą chwyta pani i w języku. Myślała pani o innych formach wypowiedzi, na przykład właśnie o komiksie?

Bardzo lubię rysować. Kiedyś myślałam, że będzie to moje główne zajęcie. I czasem do tego wracam bardziej lub mniej profesjonalnie. Ostatnio też zaczęłam więcej o tym myśleć. A co do kulfoniastości, to lubię, kiedy coś jest niegrzeczne, niesforne, trochę jakby się pokazywało język. Lubię niesfornych ludzi, sama też lubię czasem taka być. Myślę, że to właśnie potrzeba robienia figli pchnęła mnie (a może ciągle pcha) do kulfonów.

Wyjaśnijmy też tytuł. Główna bohaterka jest słaba, bo jest w kiepskim momencie życiowym, a potem wręcz nie żyje – a w jakim sensie słabi są inni?

Zewsząd jesteśmy bombardowani ładnymi fotografiami. Wszystko jest przeestetyzowane i zaczynamy myśleć, że życie powinno wyglądać jak kartka z żurnala. Jednak mnie się wydaje, że na ogół codzienność przypomina raczej zlewozmywak. Nie zazdroszczę życia żadnej z postaci w tym dramacie. A przecież nie są to życia wyjątkowe. Są prozaiczne do bólu, banalne właśnie, zawsze się bałam takiej rzeczywistości, kiedy już nie chce się ścielić łóżek, pranie się piętrzy, w tle gra telewizor, a wszystko dlatego, że po prostu nie ma się już siły, została tylko słabość i nie można już walczyć z banałem. Tylko próbuje się dotrwać, dożyć jakoś, przetrzymać. Boję się tej słabości. A dla mnie postaci w tym dramacie są ogarnięte właśnie tym rodzajem stagnacji, bezsilności, wieloletniego dogorywania.

Bardzo bym nie chciała, by ten tekst trafił do szufladki: „O depresji poporodowej” (to ostatnio modne), albo „o ludzkiej głupocie” (ba!). Ale co tam, spróbujmy: o czym on w gruncie rzeczy jest?
 
Kiedyś koleżanka zadała mi to pytanie i odpowiedziałam wtedy, że „tak jakby o depresji”, po czym przeszedł mnie niemiły dreszczyk, który odczuwam także w tej chwili. To wbrew pozorom bardzo trudne dla mnie pytanie. Po części odpowiedziałam na nie wyżej. Dla mnie jest to o u nurzaniu w beznadziei, o brzydocie, o lęku, braku perspektyw, braku walki, które wynikają z dojmującej słabości. O bycie banalnym. O tym, co można jeszcze stracić także wtedy, gdy pozornie nie ma już nic do stracenia. Można oczywiście te wszystkie słowa zakleić jedną krągłą etykietką z napisem „depresja”, ale ze względu na dreszczyk wolę nie.
                                              
(Justyna Jaworska, "Kiedy pranie się piętrzy", Dialog, 5/2017)