Drukuj
Już niedługo, bo w niedzielę 2 grudnia, Teatr Modrzejewskiej świętować będzie jubileusz 30. lecia polskiej sceny dramatycznej w Legnicy. Podkreślamy słowo polskiej, bo do dziś działamy w budynku, w którym niemiecki teatr istniał już w XIX wieku, a radziecki przez wiele lat drugiej połowy wieku XX. Dla nas symbolicznym początkiem był 27 listopada 1977 roku...

Tego właśnie dnia na świeżo odremontowanej widowni legnickiego teatru odbyła się pierwsza z premier nowej placówki artystycznej w Polsce, powołanego zarządzeniem wojewody legnickiego z 26 lutego 1977 roku Teatru Dramatycznego w Legnicy. Dyrektor nowej sceny Janusz Skutera na inaugurację wybrał „Lato w Nohant” Jarosława Iwaszkiewicza w reżyserii Józefa Wyszomirskiego. Tak się zaczęło.

Początki były trudne, by nie powiedzieć okropne. Teatr szybko zyskał sobie złą sławę, jako symbol zachcianki i wygórowanych ambicji prowincjonalnej władzy, która zachłysnęła się swoim świeżej daty wojewódzkim statusem. Do legnickiej sceny przyczepiono łatkę miejsca, gdzie nic wartościowego nie może się zdarzyć, a dokąd aktorzy trafiają tylko wtedy, gdy gdzie indziej zabraknie dla nich miejsca. Krajowi krytycy legnicką scenę omijali szerokim łukiem, a centralna prasa lat 80. piórami teatralnych recenzentów otwarcie sugerowała jej likwidację.

O dziwo, działo się to już w czasach, gdy na legnickich deskach pojawiły się jaskółki zmiany na lepsze. Stało się to za sprawą „sztukmistrza z Lublina”, doświadczonego reżysera Józefa Jasielskiego, który postawił na zawodowstwo i teatralną klasykę z najwyższej półki. „Ja biorę pod uwagę stopień trudności naszych propozycji. Metr pięćdziesiąt można łatwiej i nawet efektowniej przeskoczyć. Ale przeskoczyć dwa trzydzieści to nie jest prosta sprawa. A takie pozycje jak „Dziady” czy „Nie-Boska komedia” to jest właśnie teatralne dwa trzydzieści” – pisał Jasielski do wrocławskiego recenzenta Krzysztofa Kucharskiego.

Jak na ironię największe zagrożenie dla legnickiej sceny nadeszło jednak później, wraz z demokratycznym i wolnościowym przełomem. Dla nowej władzy kultura nie musiała być już kwiatkiem do siermiężnego kożucha, nie stała się jednak alternatywą dla liberalnych koncepcji gospodarczych i kultu nowego bóstwa, jakim stała się „niewidzialna ręka” wolnego rynku. I stało się!

Mimo protestów wielu środowisk na początku lat 90. decyzją legnickiego wojewody teatr zlikwidowano wtapiając zespół aktorów i realizatorów sztuki dramatycznej w hybrydę o nazwie Centrum Sztuki-Teatr Dramatyczny, która była – mówiąc najprościej – przekształconym Wojewódzkim Domem Kultury z aktorami na etatach instruktorów. Administracyjnie stworzony pokraczny „potwór” wyróżnił się głównie tym, że dyrektorzy zmieniali się w nim jak rękawiczki.

Do takiej właśnie hybrydowej wojewódzkiej instytucji na dyrektorski stołek trafił młody reżyser z dziennikarską przeszłością, potwornie ambitny, a przy tym przebojowy artysta i menadżer o temperamencie polityka - Jacek Głomb. W rysującej się w sposób nieunikniony administracyjnej reformie, której skutkiem stała się likwidacja województwa legnickiego dostrzegł szansę na odrodzenie teatru, jako samodzielnej placówki artystycznej. Nie było lekko, dwukrotnie wojewoda-likwidator próbował usunąć niepokornego dyrektora ze stanowiska.

Gdy mu się to nie udało zrobił wiele, by utrudnić mu odtworzenie teatru, już na samorządowym garnuszku, co stało się z początkiem 1999 roku. Wsparcie ówczesnej ratuszowej władzy w Legnicy ocaliło jednak teatr - za „nieposłuszeństwo” pominięty w finansowych planach dolnośląskiego samorządu - przed kompletnym bankructwem. Nie ma jednak wątpliwości, że pomogły w tym pierwsze znaczące sukcesy artystyczne, które z zaskoczeniem  i coraz częściej odnotowywać zaczęły ogólnokrajowe media i krytyka.

Jacek Głomb jako dyrektor naczelny i artystyczny sprawuje swoją funkcję 13 lat. Mimo wielu zawirowań już teraz jest rekordzistą w tym względzie. Dopiął też swego i odzyskał dla Legnicy teatr jako samodzielną instytucję artystyczną, przy okazji znajdując dla niego patronkę. Teatr Modrzejewskiej stał się dobrze rozpoznawalnym znakiem na teatralnej mapie Polski. Z roku na rok powiększała się liczba nagród i wyróżnień na festiwalach, przeglądach i konkursach. Rósł prestiż i rozpoznawalność legnickiej sceny, a także jej unikatowego „charakteru pisma”.

“Recenzenci teatralni, jurorzy przyznający nagrody na festiwalach oraz głosująca nogami publiczność są zgodni - kto dziś chce być na bieżąco z najważniejszymi zjawiskami teatralnymi, do teatru już nie chadza, a dojeżdża. Jechać trzeba koniecznie do Legnicy, Wałbrzycha i Nowej Huty. W tamtejszych teatrach powstały bowiem najważniejsze przedstawienia sezonu” – pisała przed dwoma laty recenzentka Polityki.

Idea, by „grać prawdziwe historie w prawdziwych miejscach”, aby sceną dla legnickiego teatru uczynić całe miasto musiała zatem znaleźć nową formułę ekspresji. Tak narodziła się impreza wyjątkowa, jaką stał się Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Miasto: „Już można przewidywać, że w przyszłości stanie się ona jednym z najważniejszych festiwali w Polsce. Po pierwszej edycji należy bowiem uznać imprezę za olbrzymi sukces legnickiego teatru”– napisał recenzent Dziennika, a publicystka Polityki podsumowała rzecz jeszcze krócej: „Takiego festiwalu jeszcze nie było”.

Po 12 latach od precedensowej legnickiej premiery „Złego” w pofabrycznej hali granie w przestrzeniach poindustrialnych, ów „teatr w ruinach” (czasami „na blokach”) nikogo już nie dziwi, a w polskich teatrach stało się częste. A jednak „wydaje się, że legnickie podejście do grania poza budynkiem teatru - gdzie wybór przestrzeni nie wypływa z mody albo braku lepszego miejsca, ale bezpośrednio z historii, którą chce się opowiedzieć - bywa najbardziej owocne” – stwierdziła kilka tygodni temu teatralna recenzentka Polityki.

Pomyśleć, że minęło zaledwie 20 lat od chwili, gdy teatr świętował swój pierwszy okrągły jubileusz. To właśnie wtedy kierowniczka literacka legnickiego teatru Elżbieta Czerska notowała z nieukrywaną frustracją, że „o ile teatr swoimi dokonaniami zdążył sobie zdobyć życzliwość lokalnej publiczności, o tyle centralna krytyka zasugerowała się chyba na stałe złą opinią jaką wyrobił sobie w pierwszych trzech trudnych latach (…), od premiery do ostatniego spektaklu nie widzieliśmy ani jednego krytyka, bądź to z fachowej prasy centralnej, bądź choćby nawet z pobliskiego Wrocławia”.

Dziś, w przededniu 30. lecia, wydaje się to wręcz nieprawdopodobne.


Grzegorz Żurawiński