Drukuj

Wartość tego przedstawienia polega nie na tym, że jest nowatorskie, zaskakujące, czy otwierające jakieś nowe drogi, czy energię w teatrze. Wręcz przeciwnie: wartość tego przedstawienia polega na tym, że aktorzy są wysłuchani w skupieniu i z szacunkiem. I oklaskiwani potem na stojąco! Jak w dobrym, dawnym teatrze. Recenzja członka Komisji Artystycznej 23. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.


Od dwudziestu lat oglądam przedstawienia Jacka Głomba. Od „Złego” według Leopolda Tyrmanda z 1996 roku pokazywanego w starej dziewiętnastowiecznej fabryce amunicji. Pod dziurawym dachem, przez który wtedy, w zimny wiosenny wieczór, padało w czasie spektaklu. Widzowie siedzieli pod kocami. Lekko zmoknięci i wychłodzeni oglądali brawurowe sceny z garbatymi Warszawami M20 wjeżdżającymi z impetem do środka dużej hali. Oczywiście Tyrmand to była Warszawa, jeszcze nie Legnica.  Jak się później okazało, była już w tym spektaklu zapowiedź temperatury, emocji, języka, konwencji arcylegnickiej „Ballady o Zakaczawiu” z 2000 roku – najbardziej chyba znanego spektaklu reżysera z pierwszych lat jego działalności. W tym przedstawieniu pokazał Głomb nie tylko sposób, w jaki chce opowiadać o swoim świecie, ale i temperament, energię, styl. Słowem – charakter. Pokazał też bohaterów swoich opowieści. Zadziornych, skomplikowanych, nietuzinkowych. I nawet jeśli obdarzonych nie całkiem krystalicznymi charakterami, to przecież po ludzku sympatycznych, ciepłych, dających się lubić i zapamiętać.

Potem kolejne przedstawienia: najczęściej w jego legnickim teatrze Modrzejewskiej, ale nie tylko. Także w Zielonej Górze, Gorzowie, Łodzi, Bolesławcu, Katowicach, w Lubinie, czy Warszawie. Często odnoszę wrażenie, że były to – i właściwie są – kolejne etapy jego życiowej, autorskiej opowieści podzielonej na rozmaite cykle i rozdziały. Warto przypomnieć autorów z nim współpracujących: Krzysztofa Kopkę, Macieja Kowalewskiego, Roberta Urbańskiego, Iwonę Kusiak czy Katarzynę Knychalską. Opowieści o małych wspólnotowych ojczyznach, czy o środowiskowych mikroświatach, zajmują szczególne miejsca. Często reżyser przypominał nie tylko swojej widowni, że ich wspólny Dolny Śląsk czerpie swoje bogactwo z wielonarodowości i wielokulturowości. Tak było choćby przy okazji „Łemka” Roberta Urbańskiego z 2007 roku, czy „Mojej Bośni” Katarzyny Knychalskiej z 2014. Głomb przypominał, że na Dolny Śląsk przybywali nie tylko kresowiacy, ale także i Łemkowie, Bośniacy, a także po prostu wędrowcy poszukujący swojego bezpiecznego domu.

„Przerwana odyseja” mówi o dzieciach z Macedonii, które przywieziono do Polski w czasie, gdy w ich ojczyźnie trwały bratobójcze walki. To był dramatyczny exodus, ratowanie życia. Polska – opowiada Głomb i ważne, że mówi to dzisiaj – udzieliła wtedy schronienia około trzem tysiącom dzieci, próbując stworzyć im namiastkę domu, bezpieczny świat, możliwości edukacji i rozwoju. One zapewne nie były szczęśliwe w niezbyt zrozumiałym dla siebie świecie; niepewność była w ich oczach, ale w oczach przyjmujących ich Polaków też. Dla wszystkich był to czas nieuniknionego cierpienia – i nadziei, że uda się ten czas wspólnie przeżyć.

Spektakl Jacka Głomba jest koprodukcją Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy i Macedońskiego Teatru Narodowego w Skopje. Najpierw pokazywany był w Skopje, a potem w Legnicy i kilku innych miastach w Polsce. To dwujęzyczne przedstawienie z napisami zbudowane jest z dwóch części. W pierwszej tamte zdarzenia wspominają polscy bohaterowie sprzed siedemdziesięciu laty grani przez legnickich aktorów, takich jak Anita Poddębniak, Małgorzata Urbańska, Katarzyna Dworak, czy Bogdan Grzeszczak, Paweł Wolak, którzy z Legnicą i Dolnym Śląskiem kojarzą się nieomal od zawsze. I którzy, grając przez wiele lat rozmaite role, zawsze wzbudzali zainteresowanie, szacunek i nade wszystko sympatię widowni. W drugiej części sami uchodźcy, grani przez macedońskich aktorów, wspominają tamte czasy. Jedna z bohaterek macedońskich, Donka (Saszka Dimitrowska) mówi: „Nie ufam temu, co mi się przypomina. Głowa nie daje rady. Ale ciało – ciało pamięta…” Zapamiętuje się głód, własne emocje, fragmenty wydarzeń, ale także i pejzaże, zapachy, kolory, słońce i ciemność. Ale zarówno owa Donka jak pozostali bohaterowie grani przez m.in. Borcze Naczewa, Tome Witanowa, Biljanę Jowanowską powołując się na strzępy pamięci próbują dokonać symbolicznego sądu nad tamtymi czasami i nad ich polskimi bohaterami.

Zmagając się z pamięcią nikt nie ma pewności, czy po latach sprawiedliwe oceny ludzi i zdarzeń są możliwe. Nikt nie wyciera z pamięci cierpień i niechcianej historii, ale także nikt nie zapomina dobra, które za sprawą polskich opiekunów się pojawiało. I polscy i macedońscy aktorzy próbują o swoich postaciach coś istotnego powiedzieć. Jacek Głomb wraz ze swymi bohaterami mówi o emigracji. Tej wczorajszej, a także tej dzisiejszej. Kruchość pamięci, wielość argumentów nie pozwala na uogólnienia, ale każdy jest wysłuchany, każdy może przedstawić swoje racje. I tak też się dzieje. Wartość tego przedstawienia polega nie na tym, że jest nowatorskie, zaskakujące, czy otwierające jakieś nowe drogi, czy energię w teatrze. Wręcz przeciwnie: wartość tego przedstawienia polega na tym, że aktorzy są wysłuchani w skupieniu i z szacunkiem. I oklaskiwani potem na stojąco! Jak w dobrym, dawnym teatrze.

Na początku XXI wieku Jacek Głomb mówił w imieniu swoim i zespołu: "Nas tradycyjny teatr nudzi i mało co w nim oglądamy. Bo gdybyśmy dużo oglądali, to by nas szlag trafił." Od tamtej wypowiedzi minęło piętnaście lat. I jak się to często z reformatorami zdarza, po pewnym czasie, po wielu zrealizowanych przedstawieniach, nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego, sami stają się klasykami. I niekoniecznie trzeba im mieć to za złe!

(Andrzej Lis, „Ocaleni”, http://sztukawspolczesna.org, 5.12.2016)