Drukuj

Jacek Głomb, dyrektor legnickiego teatru, zapowiadał „Przerwaną odyseję” jako spektakl ludzki i osobisty. Kolejną z lokalnych opowieści o zagmatwanych losach mniejszości narodowych na Dolnym Śląsku, ale z przesłaniem uniwersalnym. Wszystkie te elementy w sztuce Roberta Urbańskiego są, a mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że po „Łemku” i „Mojej Bośni” legnicko-skopijski spektakl jest tylko kontynuacją znanych już pomysłów. Pisze Katarzyna Gudzyk.


„Przerwana odyseja” to ósma realizacja teatralna Jacka Głomba i Roberta Urbańskiego, którą oglądać można w Legnicy. Współpracę rozpoczęli „Wschodami i Zachodami Miasta” w 2003 r. Jeśli dodać do tego spektakle zrealizowane na innych scenach („Marsz Polonia”, „Cesarz Ameryki”, „Kokolobolo czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata”), z łatwością zauważyć można, że obydwaj chętnie sięgają po tematy powiązane z historią i obyczajowością lokalnych społeczności. W ten sposób, na długo przed premierą, zapowiadano też „Przerwaną odyseję”. Apetyt rósł, bo „Wschody i Zachody…”, „Zabijanie Gomułki” czy „Łemko” były niczym perełki. Jednak tym razem czegoś zabrakło, a efekt, choć oklaskiwany, nie każdego zachwycił.

W stronę reportażu?

Historia, którą opowiadają Głomb i Urbański, sięga końca lat 40. XX wieku. To moment wojny domowej w Grecji i masowych przesiedleń macedońskich dzieci do krajów bloku wschodniego. Z terenów kontrolowanych przez Demokratyczną Armię Grecji ewakuowano blisko trzydzieści tysięcy małych Macedończyków. Szacuje się, że 3,5 tysiąca z nich trafiło na Dolny Śląsk, wielu mieszka tu do dziś.

Te fakty twórcy przedstawienia ustalili z dużą starannością. Widać, że się przyłożyli, bo w spektaklu użyto m.in. materiałów archiwalnych: filmów i zdjęć ze zbiorów Davida Seymoura i Kinoteki w Belgradzie. Zrzutowane na obitą blachą bramę, będącą częścią scenografii, są ważnym elementem widowiska. W czasach powszechnej dostępności multimediów na pewno nie jest to koncepcja innowacyjna, ale oryginalna. Podobnie jak pomysł, by na scenie obok aktorów legnickich wystąpili Macedończycy. Warto je docenić, choć dobrze zapowiadający się multimedialny spektakl w dalszej części niestety wytraca swój potencjał.

A szanse były

Niewykorzystanych okazji jest kilka. Już choćby wieloletnia i udana współpraca Jacka Głomba i Roberta Urbańskiego była przesłanką, by sądzić, że i tym razem powstanie spektakl wartościowy, ale co najważniejsze ciekawy. Założyłam, przez doświadczenie, że ci twórcy jak mało kto potrafią docenić tekst, kontekst i podtekst. Niestety, przedwcześnie. Spektakl był po pierwsze za długi. Po drugie nudny.

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor dramatu ugrzązł po drodze w meandrach dokumentacji, zapominając tym samym, że czasem mniej znaczy zdecydowanie więcej. Gdyby tak skrócić tekst, wzmocnić dialogi, aktorzy nie musieliby biegać po scenie, krzyczeć i walić w kotły, aby całość uczynić bardziej dynamiczną. Gdzieś w tym wszystkim w zasadzie zginęła też świetna etniczna nuta grana na żywo. I jak na ironię muzyków ukryto w kulisie. Stałym lądem w tym pobłądzeniu okazała się scenografia. Oszczędna, gadająca symbolem, uniwersalna. I szkoda tylko, że „Przerwanej odysei” nie wystawiono na scenie przy Nowym Świecie.

Aktorzy powalczyli

Nie rozczarowali za to aktorzy. Fenomenalną kreację stworzyła Katarzyna Dworak-Wolak. Kunsztownie udowodniła, że ekspresja to nie krzyki i bieganina po scenie. Jako Lena pamiętała o geście, mimice, szepcie, pauzie, a kiedy zaśpiewała dreszcz przeszedł po plecach. I nie był to dreszcz wywołany szokiem, ale zachwytem. W tych kilku wokalizach wtórował jej Done (w tej roli Mateusz Krzyk). Ich głosy zagrały razem jak dobrze nastrojony instrument, a scena z ich udziałem jest jedną z tych, które na długo zapadają w pamięć. Dobrze patrzyło się na Anitę Poddębniak vel Irenkę, zasadniczą nauczycielkę z przedwojennego gimnazjum i biegunowo inną od niej Joasię czyli Zuzę Motorniuk. Lekkość i humor do tej skądinąd trudnej historii wniosła Małgorzata Urbańska (Honorata). Z dużą swobodą zagrał Robert Gulaczyk (Ogrodnik). Jego monolog to pozbawiona złudzeń diagnoza nie tylko sytuacji, w której się znalazł, ale systemu w ogóle.

– Widzę, jak urabiają te dzieciaki. Nic tylko Stalin! Od rana do nocy, pieśni, tańce, okrzyki, aż im się oczy świecą. Dla nich Stalin to jak święty Mikołaj! Przyjechały ze środka wojny i mają wspaniałe wczasy, bo święty Mikołaj zadbał! – wykrzykuje bezsilność i irytację ze sceny.

W role dzieciaków (już dorosłych) wcielili się aktorzy z Macedonii. Ciekawie wypadła scena sądu nad wychowawcami z POW-u, ale prawdziwie poruszający był Wlado Jowanowski (Wangel), który w konfesyjnym monologu gra bólem, gniewem i strachem z przeszłości.

I bez dwóch zdań to aktorzy ocalili tę sztukę niczym okręt przed mielizną. I dla nich warto ją zobaczyć.

(Katarzyna Gudzyk, „Wczasy od wujka Stalina”, Tygodnik Regionalny Konkrety, 23.11.2016)