Drukuj

Niezwykły to spektakl. Polski i Macedoński równocześnie. Dwa języki, dwa aktorskie zespoły. Połączył je wspólny fragment historii kiedyś chronionej państwową tajemnicą, dziś niemal zupełnie zapomnianej. Nie mniej niecodzienna była premierowa publiczność i poziom emocji. Pospektaklowej owacji na legnickiej Scenie Gadzickiego towarzyszyło wzruszenie, nawet łzy. Część widzów nie kryła jednak zaskoczenia, że taka historia w ogóle się wydarzyła. Nie ma jej w polskich podręcznikach.


Niemal natychmiast po zakończeniu drugiej wojny światowej Europę podzieliła żelazna kurtyna wrogich sobie obozów politycznych. Grecję ogarnęła krwawa i okrutna wojna domowa, której stawką była przynależność do jednego z nich. Komunistyczni partyzanci przegrali tę batalię. Wśród ofiar tej wojny znalazły się zamieszkujące górskie wioski Macedonii Egejskiej (północnej Grecji) macedońskie dzieci, które na polecenie z Moskwy potajemnie zostały przemycone do tzw. demoludów. Także na polskie Ziemie Odzyskane. Po latach spędzonych w Polsce większość z nich opuściła nasz kraj, ale już nigdy nie wróciła na ojczyste ziemie. Nawet po demontażu żelaznej kurtyny. Ta odyseja nie miała i do dziś - na skutek grecko-macedońskiego konfliktu - nie ma szczęśliwego finału.

Tyle nieubłagane i bezsporne fakty. Są ważnym tłem, ale nie treścią sztuki Roberta Urbańskiego wyreżyserowanej przez Jacka Głomba, która dowodzi, że nie ma jednej historii. Są jednak jej rozrzucone puzzle. To przechowane w pamięci indywidualne ludzkie losy. To opowieści, na które składają się nie tylko wydarzenia, ale też: poczucie straty, strach, nieufność, ból, złość, tęsknota, troska, poczucie obowiązku, wdzięczność, miłość i kojący upływ czasu. Jest też potrzeba rozliczenia się z historią. Tą wielką, na którą miało się wpływ równy temu, jaki ma korek żeglujący po wzburzonym oceanie, jak i tą własną, którą się współtworzyło w okrutnych stalinowskich realiach, ale i w banalnie codziennych, czasami zabawnych sytuacjach.

„Przerwana odyseja” to dwubiegunowa opowieść utkana ze wspomnień. Twórcy spektaklu doskonale wykorzystali szansę, jaką dała polsko-macedońska koprodukcja i możliwość skorzystania z aktorów obu teatrów zaangażowanych w tę realizację. Historię dzieci, które wyrwano wojnie i ulokowano w poniemieckim dolnośląskim uzdrowisku, opowiedzieli  w dwóch odsłonach. Wzmocnili przy tym poczucie autentyzmu projekcjami unikatowych filmów, które dokumentowały główne etapy dziecięcego exodusu (przejście górskiej granicy, podróż pociągami, zajęcia sportowe w ośrodku, do którego trafiły). Taka konstrukcja teatralnego przedstawienia umożliwiła opowiedzenie tych samych wydarzeń z dwóch różnych, subiektywnie warunkowanych perspektyw.

W pierwszym akcie spektaklu (występują w nim wyłącznie legniccy aktorzy, także w rolach macedońskich uchodźców i greckich partyzantów) historię pełnych lęku, głodnych, obdartych i zawszonych dzieci-uchodźców, których Polska w tajemnicy przed światem przyjęła, nakarmiła, ubrała i posłała do szkoły, poznajemy z nakazanych przez filmową ekipę wspomnień, zwierzeń i anegdot ich dawnych polskich opiekunów. Najpierw wykonujących swoje opiekuńcze powinności z obowiązku połączonego ze zdziwieniem i irytacją, później pełnych już ludzkiego zrozumienia, współczucia i czułości.

W akcie drugim (granym po macedońsku z polskimi napisami) jesteśmy świadkami sporu dorosłych już wychowanków o ocenę wydarzeń, których byli uczestnikami. Przybrało to formę swoistego sądu nad historią, polskimi opiekunami i ich greckimi nadzorcami, ale też nad własnymi rodzicami, którzy – mniej lub bardziej dobrowolnie – zgodzili się na rozłąkę i dziecięcą podróż w nieznane. Jej trwającym do dziś skutkiem jest nieuleczalna tęsknota i rozdwojenie: „Ja nie wiem, gdzie jest moja ojczyzna. Mam dwie ojczyzny: moją Macedonię i Polskę. Za każdą tęsknię inaczej” – zauważy w pewnej chwili Dymitra (Sofia Nasewska-Trifunowska).

Dzięki muzyce skomponowanej i wkomponowanej w spektakl przez Gorana Trajkoskiego polski widz nie uniknie zaskoczenia, a może i wzruszenia, gdy – obok bałkańskich rytmów - usłyszy wyśpiewaną przez macedońskich aktorów frazę: „Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane i miasta, i wioski. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochany, jedyny, nasz, polski”. Że co? Że to pieśń (słowa  Gałczyńskiego, muzyka założyciela Mazowsza Tadeusza Sygietyńskiego) z komunistycznych akademii i pochodów, która w zamierzeniu najzagorzalszych stalinowców miała zastąpić Mazurka Dąbrowskiego? To prawda. Jak i to, że dorośli już byli macedońscy uchodźcy pamiętają ją do dziś.

W całej tej scenicznej opowieści, za sprawą galerii barwnych postaci, na przemian jest śmiesznie, strasznie i wzruszająco. Tragiczną klamrą spina ją postać Macedończyka Donego (Mateusz Krzyk), który do Polski trafił wraz ze starszą siostrą Leną (Katarzyna Dworak, tęskną pieśń „Oj, javore, javore” wykonuje po macedońsku) opiekującą się także innymi macedońskimi dziećmi. Jego koniec będzie tragiczny, gdy sprzeciwi się wynaradawianiu i hellenizacji, za co przez greckich nadzorców zostanie śmiertelnie pobity jako imperialistyczny szpieg  i prowokator. Poczucie winy będzie jednak wspólne dla wszystkich świadków tego dramatu. Grek Iraklis (Tome Witanow) zauważy jednak roztropnie: „Gdyby wszystkich ukarać za błędy, trzeba by całą kulę ziemską wysadzić w powietrze”.

Bohaterowie tej teatralnej historii, niemal jak w piosence tegorocznego noblisty Boba Dylana, pukają już do nieba bram. Ich życie naznaczone traumą i wspomnieniami zawieszone zostało między piekłem, a niebem. Wrota są jednak strzeżone przez Odźwiernego (Rafał Cieluch), który uchyli je, gdy uwolnią się od demonów przeszłości i szczerze opowiedzą swoje historie. Dopiero wtedy, gdy przejdą przez ten czyściec, dawni opiekunowie i ich wychowankowie, żywi i umarli, będą mogli paść sobie w ramiona. Choć dla tych drugich, rozsianych po Macedonii, Polsce, Grecji i Kanadzie, ojczysta ziemia nadal pozostanie tylko niespełnionym snem, wieczną tęsknotą i kadrem z filmu, który obejrzą w finale.

„Pomogli, chociaż sami klepali biedę i potrzebowali pomocy. A dzisiaj Polacy są bogaci i już nie pamiętają. Dzisiaj by nas najwyżej w dupę kopnęli” – te słowa Macedończyka Spiro (Borcze Naczew) współcześnie zabrzmią już tylko bardzo gorzko. Nie bez powodu.

 

 

Powiedzieli po premierze

Jacek Głomb, reżyser, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy: - Są takie realizacje, w których sfera emocjonalna jest większa niż zwykle. Takie zawsze są projekty lokalne, ale ten był szczególnie naładowany emocjami.  Dlatego bałem się tego projektu. Różnic mentalności, temperamentu, oceny wydarzeń i  historii. Bez naszych macedońskich przyjaciół i partnerów to przeżycie, jakie towarzyszyło nam podczas realizacji spektaklu, nie byłoby tak silne. Przy okazji całość stała się spotkaniem dyplomatów, ambasadorów obu krajów.

Dejan Projkovski, dyrektor Macedońskiego Teatru Narodowego w Skopje: - Wraz z „Przerwaną odyseją”  zrealizował się mój sen i marzenie całego zespołu naszego teatru. Gdy świat dyskutuje o życiu na Marsie wspaniałe jest, że są tacy ludzie jak Jacek Głomb i Robert Urbański, którzy zajmują się tym, co nam szczególnie bliskie, że jeden z rzadkich Don Kichotów teatru mieszka w Legnicy.

Gorica Atanasova-Gjorevska, ambasador Republiki Macedonii w Polsce: - Dziękuję twórcom spektaklu za podjęcie tak wrażliwego i delikatnego tematu. Świadectwo dzieci-uchodźców nie powinno zostać zapomniane. Tak samo, jak zasługi Polski w przyjęciu jednej z największych migracji w macedońskiej historii.

Emilia Kotewska-Avramčeva, prezes Towarzystwa Polsko-Macedońskiego w Polsce: - Już dawno nie płakałam tak, jak na tym przedstawieniu. Dziękuję w imieniu dzieci wygnanych, bo tak o nich trzeba mówić. Mój ojciec był Macedończykiem, matka Polką, a ja urodziłam się w Legnicy i tu chodziłam do szkoły.  W 1967 roku, mając 13 lat, wyjechałam do jugosłowiańskiej Macedonii. Było mi bardzo trudno, nie znałam nawet języka. Tam skończyłam jednak studia, ale - tak jak moi rodzice - postanowiłam wrócić do Polski. W 1986 roku wraz z moim mężem Macedończykiem osiedliłam się w rodzinnych stronach matki i w Żyrardowie rozpoczęłam praktykę lekarską.

Grzegorz Żurawiński