Drukuj
Na zabrzańskiej „Rzeczywistości przedstawionej” składany jest raport o stanie współczesnej dramaturgii. Tym razem to obraz fatalny: fabułki zamiast dramatów, schematyczne historyjki w miejsce konfliktów. Teatr zamiast człowiekiem woli zająć się bzykaniem - w całej dwuznaczności tego słowa. Honor dramaturgii i teatru, czyli medium mogącego powiedzieć coś o człowieku jako takim, uratował Przemysław Wojcieszek, autor i reżyser spektaklu "Osobisty Jezus" wystawionego przez Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy – twierdzi i podsumowuje Marcin Hałaś.

Odbywający się w Zabrzu Festiwal Dramaturgii Współczesnej " Rzeczywistość przedstawiona" to w jakimś sensie impreza prowincjonalna. Brak jej siły przebicia i reklamy, nie ma waloru kulturalnego newsa - niemal wszystkie pokazane w październiku konkursowe spektakle miały swoje premiery w roku (kalendarzowym) 2006.  A jednak warto się nad przedsięwzięciem zatrzymać ze względu na jego formułę. Prezentowane są tutaj teksty dramatów napisanych po roku 1989. Modny reżyser, który zrobił super-nowatorską i wyjątkowo aktualną inscenizację Szekspira - na tym festiwalu nie pokaże spektaklu. Przepustką jest to, co w teatrze zawsze stanowiło podstawę - słowo. Tekst napisany współcześnie. Inscenizacja, reżyseria, gra aktorska wracają na właściwie miejsce: są dla słowa, a nie ponad nim.

Parada schematów

Festiwal nie czyni rozróżnienia: dramaturgia to zagraniczna czy polska. To z jednej strony możliwość do konfrontacji i porównań, z drugiej - pewnie rodzaj ratunkowej szalupy: gdyby twórczość rodzima okazywała się wyjątkowo marnej jakości. W tym roku jednak lichej próby były przede wszystkim teksty obce, bez względu na to, czy ich autorzy zaliczają się do "czołówki dramatopisarzy" brytyjskich, czy szwedzkich. Właściwie nie chodzi nawet o niską klasę pisarskiego warsztatu. Rzecz w schematyczności, ograniczeniu, braku ambicji uogólnienia. Tak jakby jubiler wykonał kunsztowną broszę, jako materiału używając tombaku. Trzy teatry, trzy inscenizacje, jedna sztanca: spotkanie - po roku, kilku latach lub kilkunastu. Spotykają się kobieta i mężczyzna, ich rozstanie miało charakter nagły, wcześniej łączyła ich relacja seksualna: niedobra, toksyczna, raniąca. Teraz próbują to sobie wytłumaczyć, zawrócić Wisłę kijem lub wejść po raz drugi do tej samej rzeki.

I tak w "Prześwicie" Davida Hare'a (Teatrim. Jaracza z Łodzi) ona przez sześć lat sypiała z nim, będąc przyjaciółką całej rodziny, a kiedy jego żona o wszystkim się dowiedziała - zerwała z nimi wszelki kontakt. Teraz żona już nie żyje, umarła na raka, więc on odnajduje ją; ona jest nauczycielką, mieszka w chłodnej norze, uczy w szkole dzieci z nizin. I nie wróci do niego - choć jest bogaty, ma wielki dom i kierowcę czekającego w klimatyzowanym mercedesie. Happy endu nie będzie, ale o uczucia chodzi tu jakby nieco mniej, bo Hare przy okazji postanowił podrzucić widzowi na pożarcie trochę lewackiej sieczki - nawet nie ideologii, ale publicystycznych haseł. I one przytłumią całość.

W "Blackbird" Dawida Harrowera (Teatr Dramatyczny z Warszawy) oboje zostali przed kilkunastu laty kochankami. Tyle że nie była to miłość, lecz kryminał. On miał wtedy około czterdziestki, ona lat... dwanaście. Teraz ona odnajduje go i odwiedza - tyleż nienawidzi, co pokaleczona uczuciowo wciąż nie może uwolnić się od zdarzeń sprzed lat. On zbudował sobie już cały system auto usprawiedliwień. Dowiemy się z tego dramatu czegoś o jednostkowym, ekstremalnym przypadku człowieczej aberracji, ale nie wywiedziemy z tego żadnego uogólnienia, nie wzbogacimy wiedzy o nas samych. Świata nie zaludniają jedynie aberranci. W "Plaży" Petera Asmussena (przywiezionej przez toruński Teatr im. Horzycy), obrazu dopełnią co wakacyjne spotkania w czasie wakacji dwóch par małżeńskich, borykających się z uczuciowymi, emocjonalnymi i erotycznymi zaburzeniami w swoich związkach.

Te historyjki i fabułki oglądamy bez bólu, bo podpiera je bardzo dobre aktorstwo - Adama Ferencego i Julii Kijowskiej w "Blackbird" oraz Anny Sarny i Bronisława Wrocławskiego w "Prześwicie". Wrocławski daje wręcz koncert, gra po profesorsku, co nie zmienia faktu, że z fabułek tych niewiele dowiemy się o sobie samych i świecie. Taki teatr nie przynosi katharsis w żadnej formie i na żadnej płaszczyźnie; przypomina raczej opowiadanie przez półtorej godziny anegdot. Już lalka godzin po takim seansie - niewiele się z niego pamięta.

Dlaczego boi się Mrożek

A cóż tam słychać w polskiej dramaturgii? Marek Modzelewski (autor niezłej "Koronacji") swoje "Imieniny" również oparł na spotkaniu. Tym razem kilkunastu osób, rodziny i przyjaciół, podczas tytułowych imienin gospodarza. W założeniu miał to być zapewne portret współczesnej polskiej inteligencji, zamierzenie zaowocowało jednak tylko zbiorem skeczy i niewyszukanych dowcipów. Całość niebezpiecznie przypomina zresztą "Testosteron" Saramonowicza, tyle że humor tutaj jest bardziej wymuszony Może zrozumiał to sam autor, bo w puencie, niejako "rzutem na taśmę", próbował pchnąć tekst w stronę ciemnej psychodramy. Jak to zrobić - najlepiej sprawdzonym sposobem, czy odkrywając jakąś mroczną i toksyczną relację seksualno-erotyczną. Jednak psychodrama nie za bardzo wyszła, portret inteligencji czasu III RP okazał się kabaretowy i płaski.

Z polską dramaturgią może być jednak jeszcze gorzej, o czym przekonała się publiczność "Miłości na Krymie" Sławomira Mrożka w inscenizacji niezłego przecież reżysera Krzysztofa Babickiego (Teatr im. Osterwy z Lublina). Zacznijmy od refleksji na temat samego tekstu - jest on po prostu kiepski. To, co miało być tyleż satyrą, co refleksją na temat Rosji w ostatnim stuleciu, sprowadzone zostało do nieudanego pastiszu. Co więcej - jest to pastisz stereotypu, w którym błyskotliwego dowcipu tyle co trucizny w zapałce. Z niedobrego tekstu dość trudno zrobić interesujące widowisko, Babicki zaś chyba nawet nie próbował. Akt pierwszy rozegrał w konwencji tak przebrzmiałej, że denerwującej - podczas gdy należało z nią zagrać, pobawić się i podroczyć. W akcie drugim próbuje za to jakichś scenicznych "udziwnień", wywołując jedynie efekt dysonansu. Widz zwyczajnie się nudzi.

Krótko przed wyborami parlamentarnymi Sławomir Mrożek udzielił "Dziennikowi" wywiadu zatytułowanego "Boję się Polaków". Większość czytelników zapewne gdzieś w duchu na przedstawione tam tezy odpowiadała zdaniem w rodzaju: Polacy nie boją się Mrożka. Po obejrzeniu lubelskiej inscenizacji "Miłości na Krymie" - wypada jednak przyznać autorowi "Tanga" rację: on naprawdę powinien bać się Polaków, przynajmniej tych, którzy obejrzeli to przedstawienie. Trudno wybaczyć ramotę.

Wojcieszek ratuje honor

Honor dramaturgii i teatru, czyli medium mogącego powiedzieć coś o człowieku jako takim, uratował Przemysław Wojcieszek, autor i reżyser spektaklu "Osobisty Jezus" wystawionego przez Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy. Ten młody filmowiec, który swoją aktywność przerzucił na teatralne deski, właśnie w Legnicy zrealizował debiutanckie "Made in Poland", potem w warszawskim Teatrze Rozmaitości wystawił "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię". "Made in Poland" było bardzo dobrym, choć chwilami zbyt skażonym publicystyką, przedstawieniem. Boguś, młody chłopak z bloków, stracił nadzieję, wiarę i poczucie sensu, więc postanowił zrobić rewolucję.

Oba spektakle warto potraktować w kategorii dyptyku: Rysiek, bohater "Osobistego Jezusa", to rówieśnik Bogusia z "Made in Poland". Różni ich tylko miejsce zamieszkania: Boguś był blokersem z wielkiego miasta, Rysiek mieszka na wsi czy w małym miasteczku. Choć ma fach stolarza - zajmuje się nade wszystko trenowaniem boksu, piciem wódki i szlajaniem z kumplami po knajpach oraz drobnymi włamami - do kiosków "Ruchu", od wielkiego dzwonu, gdy skrzyknie ich miejscowy "szefu", także do hurtowni. Właśnie w czasie takiej roboty Rysiek zabija strażnika. Właściwie nawet nie wiadomo, czy zabił, czy był to raczej wypadek: Rysiek uciekał przez płot, strażnik ciągnął go za nogi, próbując zatrzymać, Rysiek go kopał, szarpali się, spadli; jednak strażnik tak nieszczęśliwie, że nadział się na jakiś pręt. Rysiek poszedł siedzieć na trzy lata.

Kiedy wychodzi z więzienia, nie ma nic: dziewczyna go rzuciła i wyszła za mąż za jego brata. Ojciec wydziedziczył, spisał nowy testament, cały dom zapisał właśnie bratu. Potem umarł. Teraz brat sprzedaje dom Niemcowi (na marginesie Wojcieszek wprowadza tu wątek niemieckich "wypędzonych" i ich swego rodzaju roszczeń - jednak nie politycznych, lecz emocjonalnych, tożsamościowych), ma zamiar wyjechać z odbitą Ryśkowi dziewczyną, którą ten wciąż kocha, do Warszawy. Nie miejsce tutaj na streszczanie fabuły sztuki Wojcieszka, w której zresztą raz po raz pojawiają się kolejne zaskakujące elementy i zwroty. Idźmy do podsumowania: Przemysław Wojcieszek połączył trzy elementy: niezłą warstwę fabularną, umiejętność opowiedzenia czegoś o rzeczywistości społeczno-politycznej, której jest bystrym obserwatorem, z opowieścią o człowieku. Opowieścią, w której fabuła jest tylko nośnikiem, nie sensem.

"Osobisty Jezus" to historia człowieka doświadczanego, który w kolejnych odsłonach traci coraz więcej - aż zostanie pozbawiony wszystkiego. Przy okazji też reportaż ze współczesnej Polski "B" i "C" - popegeerowskiej prowincji, kaprawej i beznadziejnej, bez pracy i perspektyw na odmianę losu, z której uciec nie sposób. Natomiast w planie duchowym - opowieść o wierze człowieka, że Bóg jest, że wreszcie jego obecność stanie się zauważalna. Ze dotyk jego palca poczuje w swoim życiu. Jak leitmotiv pojawiają się słowa, które Rysiek (podobnie jak Boguś z "Made in Poland", dawny ministrant) wyrecytuje zapytany o swój ulubiony fragment Ewangelii: opowieść o ślepcu, który ze swego upodlenia tak głośno wołał "Synu Dawida, ulituj się nade mną", że Jezus usłyszał go, kazał przyprowadzić i uzdrowić. W tym wypadku takiej puenty nie będzie, na długo pozostaną jednak w pamięci słowa wykrzyczane przez księdza - dawnego kolegę, ale też sparring partnera Ryśka - w rytm uderzeń bokserskich ciosów podczas treningu: "Jezus nie kocha słabych! Jezus kocha silnych! Silnych wolą! Silnych charakterem! Silnych wolą!".

Puszczać się z duchem

Spektakl Przemysława Wojcieszka uderza prawdą o rzeczywistości. Jest jednak wyjątkiem. Dzisiejsza dramaturgia częściej muska niż uderza. Prześlizguje się i spływa. Kokietuje albo wręcz się puszcza - i to w dodatku z duchem. Duchem politycznej poprawności i modną tematyką. Właściwie nie powstaje ani dramat historyczny, ani polityczny, łączący historię ze współczesnością. Chlubnym wyjątkiem są tutaj sztuki Wojciecha Tomczyka - "Wampir", "Norymberga" oraz "Inka 1946". Niemniej jeden Tomczyk sprawy nie załatwi, tym bardziej że zajmuje się również pisaniem scenariuszy seriali telewizyjnych.

Nie powstaje też dramat idei, twórców stać co najwyżej na produkowanie lewicowych agitek. Wspomniany Wojcieszek - też lubi epatować lewackimi hasłami, potrafi puszczać się z duchem ("Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" to rzecz o parze lesbijek), jednak ma przynajmniej tyle artystycznego wyczucia, że do swoich najlepszych realizacji, jak właśnie "Osobisty Jezus", śmiecia nie wrzuca. Ale wracając do podsumowań: jeśli skonstatujemy, że nie powstaje także dramaturgia o wymiarze narodowym, patriotycznym - to odpowie nam zapewne tylko... śmiech.

(Marcin Hałaś, "Raport o stanie dramatu", Gazeta Polska, 7.11.2007)