Drukuj

Legnicki „Car Samozwaniec” jest dojrzałym dramatem politycznym, jakich brakuje obecnie na polskich scenach. Jest to zasługa nie tylko grających, lecz także reżyserskiego fachu Głomba, który odpowiednio rozłożył akcenty. Mamy do czynienia z konsekwentnie zrealizowanym, ważkim przedstawieniem będącym potwierdzeniem niesłabnącej kondycji Teatru Modrzejewskiej. Prezentację spektaklu na Warszawskich Spotkań Teatralnych opisuje i ocenia Szymon Spichalski.


Najostrzejsze pióro II RP – tak swego czasu nazywano Adolfa Nowaczyńskiego. Pisarz, publicysta i działacz społeczny przeszedł długą drogę: początkowo związany z młodopolską cyganerią, ostatecznie odszedł od niej, gdyż zarzucał jej dekadentyzm i sformalizowanie. Przed rokiem 1918 był admiratorem Piłsudskiego, by później nazywać go nie komendantem, lecz „komediantem”. Długo był przeciwnikiem Kościoła, by ostatecznie dokonać konwersji na katolicyzm. Ostatecznie związał się ideowo z Narodową Demokracją, choć nigdy nie wstąpił formalnie do jakiejkolwiek prawicowej organizacji. Za swoje poglądy był kilkakrotnie pobity na zlecenie sanacyjnych władz.

Postać Nowaczyńskiego zdejmuje z przedwojennej endecji jej krzywdzącą czarną legendę, choć sam autor był osobowością wieloznaczną. Krytykował zarówno nazizm, jak i komunizm. Ten drugi skutecznie wyrugował go ze zbiorowej pamięci. W Polsce po 1989 roku nie zwrócono publicyście należnego mu miejsca, choć jego pisma są do dzisiaj wzorcem sztuki pisarskiej oraz myśli politycznego realizmu. Część widzów może pamiętać telewizyjną inscenizację „Wielkiego Fryderyka” w reżyserii Jerzego Grudy ze znakomitą rolą Jana Świderskiego.

Tym większe uznanie należy się Jackowi Głombowi za odkopanie „Cara Samozwańca”. Dramat z 1908 roku nawiązuje do czasu wielkiej smuty w XVII-wiecznej Rosji, kiedy przez blisko piętnaście lat panowało w Moskwie bezkrólewie. Po śmierci kolejnych władców (Borysa Godunowa, Fiodora II) do władzy doszedł Dymitr Samozwaniec – był nim podobno mnich Otriepiew, który uzurpował sobie prawo do carskiego dziedzictwa. Dzięki poparciu kilku polskich magnatów i rosyjskich bojarów utorował sobie drogę do tronu. Lubiany, choć nierozumiany przez lud, został obalony przez część szlachty. Sympatią postaci Samozwańca nie darzył Aleksander Puszkin, który w „Borysie Godunowie” ukazał go jako cwaniaka i zarozumiałego okcydentalistę. U Nowaczyńskiego Dymitr jest raczej postacią tragiczną, ponoszącą konsekwencje swojej politycznej nieodpowiedzialności.

Głomb okroił dramat, wyciął nie tylko lwią część dialogów, lecz także postaci – nie pojawiają się zatem niektóre sylwetki epizodyczne, ale także ojciec Pafnucy, kawaler Wolski, Zofianna Kazanowska oraz inne. Skrócony tekst stał się jednak podstawą spójnego scenariusza. Z poszczególnych obrazów i kroniki (tak nazywają się akty oryginalnego dramatu) wypisane zostały fragmenty służące skonstruowaniu wielkiego traktatu o władzy. Scenografię Małgorzaty Bulandy tworzą blaszane przęsła rozmieszczone na ścianach oraz podłoga wyłożona prostokątnymi płytami. Po prawej stronie znajduje się podest, na którym stają ci, którzy w danym momencie trzymają władzę. Ale jest to także miejsce dla grupy Kormorany. Ostra muzyka zespołu (agresywne riffy, perkusja) towarzyszy przedstawieniu przez cały czas jego trwania. Całość podkreśla surowość i brutalność scenicznego świata. Postindustrialną przestrzeń dopełniają rekwizyty: tasaki, noże, chochla (pełniąca rolę berła), maska spawalnicza itd. Kiedy zaś po rozpoczęciu widowiska ściany spływają czerwoną farbą, scenografia Bulandy staje się ucieleśnieniem Bismarckowskiej metafory „krwi i żelaza”.

Aktorzy noszą równie znaczące kostiumy. Każdy ma na sobie fartuch rzeźniczy. Jego kolor określa przynależność do danego stronnictwa: czarny to barwa zwolenników Dymitra, jasnobeżowy – bojarów. Samozwaniec (Albert Pyśk) jest młodym władcą, zaskakuje swoją otwartością na modernizację Rosji. Przyjmuje delegację kniaziów z Wasylem Szujskim na czele (Paweł Wolak). Dymitr nakłania swoich sojuszników – Mniszków, Wiszniowieckiego oraz Bulczyńskiego – do wyciągnięcia ręki na zgodę z bojarami. Uścisk ręki jest jedynie powierzchowną formą pojednania. Antagonizmy między obiema grupami pozostaną bowiem aż do końca. Ambitny polityk wykonuje na zawieszonych obok hakach efektowne akrobatyczne obroty. Samozwaniec jest pełen energii, siły, motywacji – czy cokolwiek może mu zagrozić?

Tym bardziej że Dymitr (dosłownie i metaforycznie) zakasa rękawy i bierze się do reformowania państwa. Nie przyjmuje czołobitnego hołdu Golicyna (Rafał Cieluch), chcąc oduczyć Rosjan feudalnych gestów. Zwołuje posiedzenie wielonarodowej Dumy. Kniahiniom odradza malowanie twarzy. Na rozpuszczoną cerkiew, reprezentowaną przez Matkę Praksedę (Anita Poddębniak), chce nałożyć stosowne podatki. „Ruski naród wierzy w knut” – powiada Dymitr, wierząc w możliwość zmiany mentalności mieszkańców europejskiego Wschodu, ich zwyczajów oraz natury. Potrafi być okrutny, pacyfikuje bowiem niechętnych mu bojarów. Butnego Tatiszczewa (Robert Gulaczyk) chwyta za głowę i brutalnie rzuca kilkakrotnie o ścianę. Zarazem sprawuje kontrolę nad swoimi zwolennikami. W malutkim notesiku zapisuje wszelkie wypłaty, które dostali – Wiszniowiecki (Bogdan Grzeszczak) przypomina mu, że to przecież dzięki jego wsparciu Dymitr jest teraz tym, kim jest.

Okazuje się wkrótce, że nie wystarczy być sprawiedliwym i twardym władcą. Samozwaniec wpada w pętlę krzyżujących się lub rozbieżnych interesów politycznych. Robi rzecz dla rządzącego najgorszą – traci czujność. Oddaje się romansom ze spiskującą przeciwko niemu Xenią (Magda Skiba) i partnerką Szujskiego – kniahinią Rostowską (Magda Drab), lekceważąc swoje politycznie uwarunkowane małżeństwo z Maryną (Małgorzata Patryn). Mści się na Wasylu za rozpowszechnianie plotek, każe go torturować i ostatecznie przepędza z Rosji (efektowna scena ze stołem rzeźniczym!). Jednak polityk, który ma już wszystko, pragnie tylko jeszcze jednego – chce być kochany. Dlatego zwiedziony wizją bycia „miłościwym” władcą dokonuje amnestii na drobnych przestępcach oraz Szujskim właśnie. Popełnia podstawowy błąd w polityce, którym jest wiara w mityczne „słowo honoru” – czyni tego ostatniego nowym hetmanem carskiej armii. Wszystko na skutek intryg bojarów, planujących obalenie Samozwańca. Co ciekawe, Polacy również podejmują tę grę, choć z nieco innych pobudek. Dymitr ostatecznie poddaje się pijaństwu i rozpuście, staje się takim samym potworem, jak jego poprzednicy – każe Rosjanom klękać przed nim i całować swoje stopy. Klęska młodego władcy rychło nadchodzi: postać Pyska kończy jak zarżnięta świnia, zawieszona nad ziemią w barłogu z siatki.

Wszystkie te sekwencje, świetnie zagrane przez współdziałający jak jeden mechanizm legnicki zespół, utrzymane są w ekspresyjnej tonacji. Mord na Dymitrze odbywa się w wannie. Aktorzy nie oszczędzają się, wygrywają z całą brutalnością wszelkie ciosy, dając zakładać sobie na głowy plastikowe reklamówki itd. Istniało niebezpieczeństwo, że nadmiar takich zabiegów przesłoni główną myśl spektaklu. Tak jednak nie jest, udaje się bowiem podkreślić wymowę scenariusza: przypomnieć o odpowiedzialności, jaka wiąże się z władzą, o koniecznej umiejętności lawirowania między siłą a łagodnością; ukazać nieprzewidywalność wielkiej Historii.

Twórcy nie poszli na skróty, nie zrobili przedstawienia o „złej, brzydkiej władzy”. Ryzykiem pójścia na publicystyczne skróty obarczone jest każde widowisko podejmujące temat natury rządzenia, najczęściej z opłakanym skutkiem. Tymczasem legnicki „Car Samozwaniec” jest dojrzałym dramatem politycznym, jakich brakuje obecnie na polskich scenach. Jest to zasługa nie tylko grających, lecz także reżyserskiego fachu Głomba, który odpowiednio rozłożył akcenty. Nadekspresja może niektórych nieco razić, podobnie jak podkręcona na maksa muzyka czy jedyna nieudana postać Praksedy. Mamy jednak do czynienia z konsekwentnie zrealizowanym, ważkim przedstawieniem będącym potwierdzeniem niesłabnącej kondycji Teatru Modrzejewskiej.


(Szymon Spichalski, „Car ubit!”, http://teatrdlawas.pl, 21.04.2016)