Drukuj

Piekło, Czyściec i Raj, przez które czternastym wieku wędrował Dante Alighieri, były urządzone po chrześcijańsku: logicznie, pragmatycznie, schludnie. Nie mogło być inaczej skoro patronował im Bóg jako Stwórca i Pantokrator. Zaświat, w który siedemset lat później Kostrzewski do spółki ze Strindbergiem wypychają Kowala, został wypatroszony z Boga. Jest czystym chaosem, surrealistycznym koszmarem, w którym kategorie dobra i zła straciły znaczenie. Pisze Piotr Kanikowski.


Diabeł nazywa się tu Doktorem Wszechwiedzącym i już nie musi walczyć – jak w „Fauście” Goethego – o dusze śmiertelników, więc jedynie przygląda się człowiekowi z chłodnym dystansem niczym obiektowi socjologicznych lub psychologicznych eksperymentów. Święty Piotr nie stoi w bramie raju, tylko jako stetryczały, lekko zbzikowany staruszek błąka się w łachmanach, z absurdalną rybą uwieszoną pasa, i wygaduje bzdury o zgubionych kluczach do nieistniejącego Królestwa Niebieskiego.

Im głębiej w las, tym więcej drzew, a tutaj zza kulis wysypuje się cała masa niedorzecznych indywiduów: narcystyczny poeta – hipster Hamlet, zakłamana obrończyni życia Lady Makbet, obchodzący srebrne wesele Romeo z Julią, Dulcynea lekkich obyczajów, nienawidzący zdziry Don Kichot ze swą mrukliwą kompanią oraz opętany seksem trójkącik: Desdemona, Otello i Cassio.

Podejrzenie, że nie jest to raj, ale jak najbardziej ziemski szpital wariatów, znajduje potwierdzenie na początku drugiej części, gdy mieszkańcy Krainy Szczęśliwości rozplątawszy supełki swych szat wymachują długimi rękawami kaftanów bezpieczeństwa. Ta scena to lustrzane odbicie sytuacji z „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” Kena Keseya. Tam w podburzonych przez McMurphy`ego pacjentach siostry Ratched budzi się coś szlachetnego – tu intryganckie podszepty Sancho Pansy odzierają społeczność Krainy Szczęśliwości z pozorów godności i ładu.

Tak jest ze wszystkim, czego Kowal się dotknie. Rozczarowaniem kończy się każda z jego przygód. Zdemaskowane i odrzucone zostają obłudna miłość, atrapa religii, skundlona kultura, naiwna ufność w cywilizację. Można by zlekceważyć tę diagnozę, bo co innego zdrowi homo sapiens, a co innego pacjenci psychuszki. Można by – gdyby tylko w zaadaptowanym i wyreżyserowanym przez Wawrzyńca Kostrzewskiego „Raju wariatów” nie odbijało się jak w krzywym zwierciadle pogubienie współczesnego świata: kryzys wiary, rozpad więzi rodzinnych, relatywizm moralny, wzmożenie nacjonalizmów, pauperyzacja społeczeństwa, eskalacja przemocy, depresje, samobójstwa.

Warto docenić przewrotność Strindberga: od początku w tym wariatkowie najtrzeźwiejszy osąd zachowuje Don Kichot – postać wymyślona przez Cervantesa jako ewidentny wariat. Szwedzki dramatopisarz, który tak bezceremonialnie obszedł się z bohaterami sztuk Szekspira, i jemu nadał nową osobowość: walczącego z wiatrakami idealistę i romantyka przerobił w zgryźliwego cynika twardo stąpającego po ziemi. Można odnieść wrażenie, że kiedy niemal na sam koniec przedstawienia pobrzękując żebraczym kubeczkiem objaśnia widowni powody swego obrzydzenia do świata, słuchamy alter ego steranego życiem Augusta Strindberga. I jest w tym monologu tak przejmujący smutek, tak dotkliwa samotność, że trzeba było przełamać go baśniowym finałem z drabiną Jakubową, po której Kowal wspina się do lepszego świata, aby mimo wszystko dać widzowi jakąś nadzieję.

Od pierwszych scen „Raju wariatów” czuć – nomen omen – wariacką radość, jaką aktorom sprawił ten tekst. Warto przyjść do teatru, by docenić frajdę, z jaką Paweł Wolak wciela się w safandułowatego Świętego Piotra, Rafał Cieluch w błędnego kloszarda, Katarzyna Dworak gra twardego faceta, a Paweł Palcat – demonicznego Doktora Wszechwiedzącego I. Jednak jeśli chodzi o luz na scenie, tym razem nie do przebicia jest Mateusz Krzyk w roli Rosynanta – rumaka Don Kichota . Z grzywą dreadlocków i stoickim spokojem totalnego freaka kręci się wśród wariatów popalając jointa, a czasem czule dźwiga swego pana i na rękach unosi za kulisy. Niewielka, bezgłośna, ale niesamowicie wdzięczna, zapadająca w pamięć rólka.

Aktorom pomagają sugestywne kostiumy i imponująca, prześliczna scenografia autorstwa Ewy Gdowiok. Legnicka inscenizacja to orgia barw i kadrów, które z miejsca mogłyby trafić do lifestylowych magazynów. Ma rozmach, tchnie zmysłowym pięknem i zarazem obudowuje stuletni tekst Strindberga w nowe, współczesne konteksty. Na przykład, to nie może być przypadek, że sylwetka Magdy Biegańskiej (Doktor Wszechwiedzący II) w głębi ciemnej sceny tak jednoznacznie kojarzy się z upiorną siostrą Ratched za szybą rozświetlonej dyżurki szpitala psychiatrycznego z Formanowskiej ekranizacji „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” (obie kobiety mają nawet podobnie upięte włosy).

Premiera „Raju wariatów” zakończyła się kilkuminutową owacją na stojąco. Biłem brawo z całych sił. Gdyby jednak ktoś chciał ode mnie zaświadczenia o poczytalności twórców tego przedstawienia – odrobinę bym się zawahał. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.

(Piotr Kanikowski, „Świat na opak. Obłędna premiera “Raju wariatów””, www.24legnica.pl, 16.12.2015)