Drukuj

Czy publiczność to kupi? To była pierwsza myśl, gdy Katarzyna Groniec z zespołem rozpoczęła na legnickiej scenie teatralnej swój muzyczny spektakl z piosenkami Agnieszki Osieckiej, które - jedna po drugiej – nowoczesnymi aranżacjami odzierała z estradowego makijażu popkultury. Niepokój trwał krótko. Potem wbiło mnie w fotel, opadła mi szczęka i tak już zostało do bisów, podczas których przypomniano mi, że „chodzi o to, żeby nie być idiotą”.


Średnia wieku na szczelnie i po „jaskółkę” wypełnionej widowni legnickiego teatru (sam przycupnąłem na dostawionym krzesełku) dobitnie świadczyła, że tym razem zasiedli na niej w ogromnej przewadze bohaterowie piosenek Agnieszki Osieckiej, owi „mężczyźni po przejściach i kobiety z przeszłością” , albo odwrotnie. Ci ludzie znali większość piosenek, które popłynęły ze sceny. A jednak zostali zmuszeni, by odkryć je na nowo. Odnaleźć w nich to, co zawsze w nich było, choć przez dziesięciolecia (niektóre z tekstów mają 40, 50 i więcej lat!) przykryte zostało estradową formą wcześniejszych wykonań.

„Dusza słowiańska jęczy i kwili, że nie będzie więcej piosenek Maryli…” – ten rzucony w pewnej chwili ironiczny żart w pełni oddawał charakter najnowszego programu Katarzyny Groniec, który lekkim w formie jak piórko, często żartobliwym tekstom Agnieszki Osieckiej przywrócił ukryte w słowach ich drugie dno i dramatyczny czasami sens – wszystkie obawy, tęsknoty, rozczarowania, żale i rany po życiowych zakrętach ich autorki. Także jej lęku przed tym, co ostatecznie nieuniknione, skrytym pod wizerunkiem wiecznie młodej i nieco szalonej dziewczyny z końskim ogonem. W tym sensie „ZOO z piosenkami Agnieszki Osieckiej” jest jak wyśpiewana, elektronicznie i współcześnie zaaranżowana muzycznie (Łukasz Damrych), biografia tej wyjątkowej poetki piosenki.

Odkryć było więcej.  Także dla mnie, bo „Dance macabre” (jak autorskie epitafium), czy pełen niepokoju „Parademarsz” („Już taśma życia przez Akustyka przegrana, niech w górę strzelają korki szampana, allel, allel, eins, zwei, drei!”) usłyszałem po raz pierwszy. Było też zaskoczenie po latach, gdy okazało się, że słynna ballada Krzysztofa Komedy z filmu „Prawo i pięść” („Nim wstanie dzień”), śpiewana przez Edmunda Fettinga, to tekst Osieckiej. Katarzyna Groniec gwiżdżąc wyśpiewała ją tanecznie pląsając wśród podświetlanych mydlanych baniek. Fantastyczne!

Perfekcyjnie przygotowany program łamał nastroje i klimaty. Były muzyczne miksy i żarty. „Piosenka o życiu ptasim” z wklejkami z „Małgośki” i „Nie ma jak pompa” stała się okazją do zabawy z publicznością, która podśpiewywała i wybijała rytm pod dyktando artystki. Bywało na przemian lirycznie i dramatycznie, psychodelicznie i transowo. Tak jak w narkotycznej „Kokainie”, którą znałem z wykonania Kasi Nosowskiej, ale jeszcze bardziej w „Nie zabijaj mnie powoli”, gdy wróciło wspomnienie z równie genialnej interpretacji Ewy Błaszczyk, której miałem okazję wysłuchać na tej samej scenie w walentynki przed ponad sześcioma laty.  Bywało też zaskakująco, gdy usłyszałem po nowemu znaną z wykonania Violetty Villas „Dzikuskę”, ale jeszcze bardziej, gdy „Ja nie chcę spać”, znaną z ociekającej zmysłowością interpretacji Kaliny Jędrusik, Katarzyna Groniec wyśpiewała jak modlitwę.

Recital kończyła reinterpretacja słynnego „Króliczka” z repertuaru Skaldów (zespół był przed laty pod wpływem „Magical Mystery Tour” Beatlesów) i „ho, ho, ho…” wyśpiewywane radośnie przez publiczność. Potem były już tylko wyklaskane bisy z finałową, jakże charakterystyczną dla Agnieszki Osieckiej, wzruszającą „Dziewczyną ze snu” („snu nam nie żal, domu nie żal…”, bo przecież „pogonimy znowu w szkodę”). Pozostał żal, że to już koniec.

Nie ma co kryć. Ryzyko muzycznej i wokalnej reinterpretacji przebojów było spore. Inżynierów Mamoniów, którym podobają się tylko melodie, które już kiedyś słyszeli, nadal nie brakuje, a być może nawet ich przybywa. Trzeba odwagi, pomysłu, talentu, charyzmy i artystycznej dojrzałości, by mogło się udać. Katarzynie Groniec, drobnej kobiecie o zwierzęcym temperamencie scenicznym, się udało. Dowiodła, że jest artystką z najwyższej półki. Legnicka publiczność jej przepiękny dramatyczno-liryczny, czasami drapieżny spektakl muzyczny nagrodziła oklaskami na stojąco bitymi do bólu dłoni.

- Lubię u was występować. Piękne miejsce, świetna publiczność. Tylko zróbcie coś z prądem, bo nieco „popieścił” moich muzyków – zauważyła artystka w krótkiej rozmowie po zejściu ze sceny. W teatralnej kawiarni cierpliwie czekali już na nią ci, którzy łowili autografy składane na najnowszym albumie (CD + DVD) z jej piosenkami z zaprezentowanego chwilę wcześniej programu.

Grzegorz Żurawiński