Drukuj

Salwy śmiechu przetykane przejmującą ciszą, łzy w oczach, a na koniec brawa bite na stojąco. W rok po bolesławieckiej premierze, w piątkowy wieczór 25 września, sztuka Katarzyny Knychalskiej w reżyserii Jacka Głomba po raz pierwszy zaprezentowana została legnickiej publiczności, która w nadkomplecie wypełniła Scenę na Nowym Świecie.


Spektakl  opowiadający znaną chyba tylko w okolicach Bolesławca  historię „Jugoli”, czyli polskich reemigrantów z Bośni, którzy po II wojnie światowej wrócili do wyśnionej, choć kompletnie im obcej ojczyzny i zasiedlili okoliczne poniemieckie wioski, dojrzał jak wytrawne wino. Dojrzeli występujący w nim aktorzy, a miejsce, w którym go wystawiono, jest jak dla niego stworzone. Zmienił się także świat, a wraz z nim emocje, które towarzyszyły przedstawieniu.

Don’t let them kill us! (Nie pozwólcie im nas zabijać). Taki transparent wyniosły na scenę w trakcie wyborów miss Sarajewa w oblężonym i ostrzeliwanym przez Serbów bośniackim mieście w 1993 roku uczestniczki tego konkursu piękności. Świat dowiedział się o tym dzięki artystom i telewizji. Słynny wideoklip MTV „Miss Sarajevo” to połączenie przejmującej muzyki (U2, Bono, Brian Eno i Luciano Pavarotti) i dokumentalnych zdjęć z objętego bratobójczą wojną miasta, w którym główną ulicę, nie tylko symbolicznie, nazwano Aleją Snajperów. Posłuchaj i POPATRZ

Don’t let them kill us! Taki sam napis noszą na koszulkach bohaterowie „Mojej Bośni” odtwarzający w sztuce tę sytuację – tragiczną i absurdalną zarazem.  Ta wstrząsająca scena wzmacniana jest przez postać przedstawiciela ONZ, który reprezentuje świat cynizmu i hipokryzji Europejczyków obojętnych i bezradnych wobec obłędnej masakry, której ofiarami są koledzy z jednej klasy i jednego boiska.  Bo w oblężonym Sarajewie, centrum bałkańskiego kotła, podzieliła ich pamięć o krwawej historii ich ojców, poróżniły nacjonalizmy i wyznania. „W Auschwitz mieli przynajmniej gaz” – ten iście wisielczy dowcip padnie ze sceny wywołując zakłopotanie i mrożąc krew widza.

Głównymi bohaterami opowieści jest małżeństwo Remuś (absolutny mistrz scen szaleńczo komicznych Grzegorz Wojdon) i Roksana (wielka rola Aliny Czyżewskiej w fantastyczny sposób w sekundę dodającej lub odejmującej sobie kilkadziesiąt lat, narratorki opowiadanej historii, śladem jej wspomnień potoczy się bowiem akcja sztuki) oraz jej ojciec Joze Fischer (Bartosz Turzyński), Polak z austriackim nazwiskiem uchodzący zatem za Niemca, w spowitej mrokiem tajemnicy przeszłości przymusowo wcielony do oddziałów chorwackich domobrańców. Aktorski zespół skomponowany specjalnie na potrzeby spektaklu uzupełniają: Helena Ganjalyan (odkrycie spektaklu, doskonała w każdej odtwarzanej postaci, w każdym epizodzie), Marta Karmowska, Jan Kochanowski, Hubert Kułacz, Adam Pietrzak oraz legniccy aktorzy Magda Drab i Albert Pyśk.

Akcja sztuki toczy się w zawrotnym tempie, jak w filmie przenosząc się błyskawicznie i na oczach widzów z miejsca na miejsce w kolejnych, świadomie achronologicznych retrospekcjach. Powojenne i podbolesławieckie Wierzbowa i Motyle, które „Jugole” zasiedlali pospołu i nie bez konfliktów z „Ukraińcami” zza Buga, bośniacka wieś Gumjera w latach II wojny światowej doświadczana okrutną międzysąsiedzką rzezią między rojalistami, nacjonalistami i komunistami, czetnikami, ustaszami, domobrańcami i partyzantami Tity, Chorwatami, Serbami i Bośniakami, katolikami, prawosławnymi i muzułmanami oraz oblężone Sarajewo połowy ostatniej dekady XX wieku -  to kluczowe miejsca opowiadanych historii. Bohaterowie tej zanurzonej w całym półwieczu opowieści, polscy reemigranci i ich potomkowie, żyją w nieustającym emocjonalnym i schizofrenicznym rozdwojeniu jaźni. W Bośni wzdychać będą i tęsknić do nieznanej im Polski, by po osiedleniu na Ziemiach Odzyskanych zatęsknić za Jugosławią, która chwilę później rozpadnie się jak domek z kart i pogrąży w wojnie.

Remuś, właściciel niezwykłego patentu polowań na muzułmańskie świnie, które niszczyły jego bośniackie pola kukurydzy, w podbolesławieckich Motylach doświadczy cywilizacyjnej zapaści. Bo choć jego nowy poniemiecki dom jest solidny, murowany i zelektryfikowany, to smak bimbru pędzonego z kartofli przez Zabużan w niczym nie przypomina szlachetnej rakiji z dojrzałych winogron. Ten chłopski Odyseusz nie zdzierży i w pijanym widzie dosiądzie roweru, by przez kilka komunistycznych granic przedostać się do Bośni swojej młodości i wyobraźni. Do jugosłowiańskiego Sarajewa wyjedzie i wyjdzie za mąż jego córka Mira (Magda Drab). Roksana samotnie pochowa ojca na polskim wiejskim cmentarzu. Pogodzona z losem uzna, że do bałkańskiego kotła nacjonalizmów i kolejnej wojny, w której „i tak zawsze chodzi o cycki”, jej nie po drodze.

Wszystko, co oglądamy w tej wzruszającej teatralnej balladzie „to historia okrutnego świata, w którym wojny wywołują i toczą mężczyźni, opowiedziana jednak z perspektywy kobiet. To one grają pierwsze skrzypce. Z prostej przyczyny – one te konflikty przetrwają. Po to, żeby opłakiwać swoich mężów, synów, ojców. I pamiętać. Autorka zderza ze sobą dwa kulturowe tygle – bałkański i dolnośląski. W tym pierwszym naprawdę się kotłuje, a chwile spokoju są kruche, jak na uśpionym wulkanie. Ten drugi wydaje się na tym tle ostoją prawdziwej tolerancji” – pisała w popremierowej recenzji  Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej Wrocław. Trudno coś do tej nadzwyczaj trafnej syntezy dodać. Pogrążone we wspólnej i solidarnej rozpaczy sarajewskie wdowy kończą przedstawienie. Śmierć spina je klamrą.

Przed rokiem oglądałem premierowy spektakl siedząc w wygodnym fotelu bolesławieckiego Teatru Starego. Widziałem klasyczną legnicką balladę z odrobiną smutków i porcjami humoru. Nawet konstrukcja polegająca na retrospekcji i użyciu narratorki do wprowadzenia w opowieść oraz zamknięcia jej konstrukcyjną klamrą jako żywo przypomniała mi słodko-gorzką, liryczną „Balladę o Zakaczawiu”, jeden z licznych już (nie tylko legnickich) spektakli Jacka Głomba, które w teatrze podjęły lokalne wątki historii i styków kulturowych w poszukiwaniu tożsamości i mitologii. Rok później w ruinach legnickiej Sceny na Nowym Świecie oglądałem to samo przedstawienie, ale już nie takie same. Publiczność także była inna. Najlepiej wie o tym ten, który oglądał je po raz… dwunasty! To bolesławiecki starosta Dariusz Kwaśniewski, który przed laty zainspirował Jacka Głomba do podjęcia tej niemal nieznanej historii.

Dojrzało i zmieniło się nie tylko przedstawienie. Zmienił się kontekst, w którym je oglądaliśmy. I to nie dlatego, że – za sprawą polskich reemigrantów z Bośni zamieszkujących wieś Ocice – życie dopisuje kolejną kartę do opowiadanej historii. W legnickiej diecezji dobiegł bowiem końca wstępny etap procedury beatyfikacyjnej ks. Antoniego Dujlovića, chorwackiego proboszcza polskiej parafii w Gumjerze zamordowanego w 1943 roku przez serbskich czetników.

Oglądamy spektakl inaczej, bo radykalnie zmienił się świat, w którym żyjemy. To już nie tylko wojna na wschodniej Ukrainie i kolejna (która już?) bezradność możnych tego świata wobec agresora, konfliktu i jego ofiar. Konfliktu, który za sprawą masowego napływu do Europy uchodźców z innego piekła wojny zniknął z czołówek mediów i centrum uwagi polityków. Nastał bowiem czas buchalterów toczących papierowe wojny, szerzenia strachu przed obcymi innowiercami, budowy granicznych zasieków i odesłania do lamusa słów miłosierdzie i solidarność.

„Moja Bośnia” przypomina jaka jest cena politycznego cynizmu i hipokryzji. Także w Polsce, w której nie ma jeszcze uchodźców, ale zbliżają się wybory. Naprawdę strach się bać. I nie o syryjskich imigrantów tu chodzi, ale o naszą własną sumę wszystkich strachów.

Grzegorz Żurawiński