Drukuj

„Car Samozwaniec” Adolfa Nowaczyńskiego w inscenizacji Jacka Głomba to spektakl, na który warto spóźnić się godzinę. Dopiero po bitych czterech kwadransach ględzenia następuje aktorska eksplozja, porywająca wyobraźnię, przemieniająca nużącą XVII-wieczną baśń w żywioł pałacowej rewolucji. Problem w tym, że rzecz grana jest bez przerwy. Recenzuje Leszek Pułka.


Hipotetyczna zatem część pierwsza, statyczna dramatycznie i niemrawa aktorsko, przypomina kolekcję żywych obrazów z czasów Matejki czy Siemiradzkiego, bowiem modernistyczna opowieść na temat losów Dymitra Samozwańca, który wraz z polską załogą zdobył Kreml i panował nad Wielkim Księstwem Moskiewskim przez jedenaście miesięcy, jest dziś co najwyżej teatralną klechdą bez porywającej wizji w stylu Tolkiena. Więcej przydatnej wiedzy na temat polityki i kulis sprawowania władzy odnajdziecie w odcinkach Rancza niż w nużących stylizacjach Nowaczyńskiego.

Aktorzy przez bitą godzinę po prostu nie mają co grać albo grają w manierze totalnego dystansu wobec postaci i ich losów, co zdumiewa. A choć nie jest to hip-hopowa opera za trzy grosze, stronnicy cara: książę Wiszniowiecki (nieco zblazowany Bogdan Grzeszczak), sekretarz Buczyński (mroczny Paweł Palcat), starosta Mniszek (Mateusz Krzyk) – i jego śmiertelni wrogowie: kniaziowie Mścisławski (Bartosz Turzyński), Golicyn (przekonująca, wysmakowana interpretacja Rafała Cielucha) i Wasil Szujski (Paweł Wolak) poszturchują się, popychają i wlepiają kuksańce niczym łobuziaki z blokowiska, poza jakimkolwiek prawdopodobieństwem zdarzeń, czasu i przestrzeni.

Nie pomaga im język dramatu, przedziwny żargon – zruszczony polski czy też spolszczony rosyjski, przez który trzeba się przedzierać, by z pogmatwanej składni i dziwacznej leksyki wydobyć jakikolwiek sens. To czynność o tyle daremna, iż – bądźmy szczerzy – pierwsza część spektaklu jest tragedią postaci z papier mâché. Bohaterowie są doszczętnie wyprani z białka. Nie ma tu łez, krwi, spermy ni śliny. Nie ma zatem życia, nie ma traum na miarę tragedii czy choćby kronik królewskich Szekspira. Dymitr nie jest Andronikusem, lecz Fircykiem w zalotach.

Oglądamy efektowne, lśniące, metaliczne, przepastne jak podczas intronizacji kolejnych władców Rosji pudło Kremla i jednobarwne figurki postaci – niczym zabawki na wystawie. W dramaturgicznej robocie Roberta Urbańskiego Dymitr w dość monochromatycznej interpretacji Alberta Pyśka to młody, jurny polityk, który współgra z możnowładcami Rzeczypospolitej i Moskwy, deklamując okrągłe frazesy o postępie i atrakcyjności kultury Europy, poniewierając obyczaje i dumę starej Rosji. Podobnymi frazami odpowiadają dworzanie i buntownicy.

Obojętne, mówią o religii czy kulturze rodzimej, o ciężarach i przyjemnościach sprawowania władzy, w tle i tak przede wszystkim pojawia się konieczność złożenia tych czy innych danin, studzona niełaską chciwość, przymusowe retusze kostiumowe, pozorne rewolty obyczajowe – coś, co sto lat później skutecznie naprawi dopiero Piotr Wielki. A wśród swarów nic, czego byśmy nie znali. Tekst Nowaczyńskiego jest naprawdę błahy, nie otwiera ani interpretacji historiozoficznych, ani psychologicznych na temat władców i elit władzy. Na tle dzieł choćby Żeromskiego czy Brzozowskiego „Car Samozwaniec” jest po prostu dość kiepską sztuką.
 
O ile monumentalny, wzniesiony z wielkich płacht srebrzystej, trapezowej blachy Kreml to pułapka, która stawia graczy na scenie kariery, lecz rzadko wypuszcza ich stamtąd żywych, o tyle kostiumy mylą i aktorów, i widzów. Małgorzata Bulanda wzniosła bowiem oryginalną przestrzeń sceniczną. Lśniące, karbowane światłem powierzchnie są przerażająco sterylne. Na tyle, by w rzeźni politycznej, jaka towarzyszy pałacowym intrygom, łatwo zmywać krew ofiar. Zimne mury pałacu władzy są także bolesne w dotyku. Ciała ciskane przez oprawców cara, potem zaś przez buntowników rozpryskują się na nich w kałużach krwi i głuchym łoskocie bezradności. To przejmujące obrazy.

Kostiumy z kolei zbyt wyraziście stylizują postacie. Oto większość bohaterów paraduje w skórzano-tekstylnych fartuchach, nawiązujących w sposób malarski do strojów rycerskich XVII wieku i paradoksalnie świetnie przydatnych w tym pełnym krwi świecie władzy. Politycy-rzeźnicy to pewnie celna metafora każdej epoki. Tylko że dość ciężkie płachty skóry przeszkadzają w interpretacji ról i zdarzeń – aktorzy uwikłani, zaszamotani w kostiumy tracą sporo oczekiwanej ekspresji. Sztywne i ciężkie płachty niepotrzebnie ich ustateczniają – zwłaszcza w pierwszej części wieczoru.

Dziwi i to, że intrygująca, grana live, gitarowa, więc hardcorowa muzyka Kormoranów wyraźnie podpowiadała konieczne kontredanse bohaterów. Powiedziałbym, iż to świetna muzyka dla teatru ruchu. Tymczasem Jacek Głomb z tej artystycznej podpowiedzi nie skorzystał. A widzieliśmy przecież wiele podobnych politycznych znaków i figur także w naszym czasie. Wszak i tu na scenę wtacza się wielki stół, na którym oprawcy żywym ogniem torturują przeciwników, więc może choć turniej pokera byłby właściwszy od tej kolekcji historycznych pocztówek czy bardziej kameralny, prezydencki ping-pong. Złoszczę się, ale to wielominutowe nie-dzianie-się usypia.

Dopiero kobiety rozkręcają intrygę spektaklu. Rzeczy nabierają tempa, kiedy Dymitr zrzuca płaszcz ogładzonego Europejczyka, marszcząc wreszcie dotychczasowe, plastikowe oblicze, i budzi w sobie potwory, z którymi – wydawało się – walczył: żądze, impulsywność, podejrzliwość, chciwość. Równocześnie staje się zdumiewająco ludzki, analityczny, nawet przenikliwy – zapowiada bowiem własną śmierć, z dystansem, dojrzale oceniając zdarzenia i ludzi.

Jego przeistoczenie wywołują cztery kobiety. Dawna miłość, sierota po Borysie Godunowie, Xenia (plastyczna, skupiona rola zmysłowej Magdy Skiby), która – szukając pomsty – zwiedzie go na pokuszenie, by wreszcie dopomóc w bestialskiej śmierci. Szalona niczym Dulle Griet carica Marina (ekscytująca, rozwichrzona Małgorzata Patryn) – polska oblubienica, odepchnięta tuż po ślubie, pyszna panna, lecz wyobcowana. I wreszcie damy dworu, grzeszne smaczki, bojarskie pacynki, dość prymitywne, by nie mieć skrupułów: Trubecka (Małgorzata Urbańska) i Rostowska-Szujska (Magda Drab).

Próba politycznej zgody, kulturowy spacer Dymitra po równoważni wspartej na polskich i moskiewskich grzbietach nie udaje się. W polityce nie ma wyczynu, lecz interes i rachunki zysków i strat. Nie działają żadne zasady poza cynizmem, chciwością, zemstą, autorytaryzmem i egoizmem. Komunikacja między kulturami jest fikcją marzycieli. Dominuje ksenofobia, pogarda, religijna histeria, strach. Wie o tym nie tylko Dymitr, ale i Wasyl Szujski. Najpierw z poduszczenia polskich zauszników ofiara, potem kat Dymitra. Przyszły car, który rozumie, że potęgę imperium buduje cynizm i siła, nie polityczne mrzonki o symbiozie kultur. To świetnie prowadzona, przejmująca postać w interpretacji Pawła Wolaka – używając języka tarota, bezwzględna i niepokojąca niczym karta Śmierci, symbol utraty, lecz i transformacji. Ciarki chodzą po plecach, gdy Szujski Wolaka przepowiada Sybir nieposłusznym.

Trzeba w tym spektaklu docenić dwa ważkie pytania – o egoizm polityków i o odwagę naprawiania świata. Odpowiedzi są traumatyczne, tak jak wiele namiętności, żalu, goryczy, hańby i pychy jest w prawie finalnym, rozbuchanym tańcu Mariny w towarzystwie dworzan. Ile zgiełku szaleństwa, rozpaczy tych, którzy są marionetkami władcy, a może władzy. Jak mocno wdzierający się w mózg stukot ich butów i buciorów w blaszane podesty pozostanie w naszej pamięci? Na dzień, może dwa? Każda furia kiedyś przemija?

No nie, Szujskiemu nie minęła.

(Leszek Pułka, „Blaszana pułapka”, www.teatralny.pl, 21.09.2015)

Leszek Pułka, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.