Drukuj

Jak powtarza reżyser - wielka historia jest dla niego zawsze tłem zdarzeń, a istotne są pojedyncze losy bohaterów. Czy to się udało w „Czarnym ogrodzie"? Nie do końca. Spektakl wyreżyserowany przez Jacka Głomba i zrealizowany w Teatrze Śląskim w Katowicach recenzuje Blanka Hasterok.


W ostatnim czasie teatry województwa śląskiego podejmują w swych przedstawieniach tematykę osadzoną w lokalnej rzeczywistości, jedne z większym, inne z mniejszym powodzeniem. W tym roku pretekstem stał się jubileusz 150. urodzin Katowic. Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego, zaprosił do Katowic Jacka Głomba, reżysera cenionego szczególnie za przedstawienia podejmujące tematykę regionalną.

Przestawienie stanowi luźną wariację sceniczną na motywach książki Małgorzaty Szejnert. Autorka skrupulatnie i intrygująco przedstawia historię spółki Giesche, budowę dzielnic Giszowca i Nikiszowca, a także losy kilku śląskich rodów. Jest to opowieść o Śląsku, Polsce i Niemczech zarazem. Dialogów u Szejnert nie ma prawie wcale, więc z konieczności należało je dopisać. Twórcy sami kładą nacisk na słowo „wariacja" i słusznie. Szejnert nie da się wprost przełożyć na język teatru, „Czarny ogród" jest tak bardzo niesceniczny.

Centralnym elementem stonowanej scenografii, będącej przeciwwagą dla wszystkich wydarzeń, jest obrotowa scena z konikami na biegunach, która przywodzi na myśl pędzącą karuzelę, gdy nie da się jej w żaden sposób zatrzymać. Ten element scenografii symbolizuje zagmatwane losy regionu, te wszystkie wydarzenia, których mieszkańcy nie są w stanie uniknąć, na które nie mają wpływu.

Duże wrażenie robiła instalacja przed wejściem do Teatru Śląskiego, autorstwa Matyldy Sałajewskiej, która pojawiła się z okazji premiery przedstawienia. Czarny ogród przed teatrem stanowił zaproszenie do teatru, i był takim „wyjściem" do widza.

Dzieło Szejnert jest imponujące. Zachwyca dokładnością i kompletnością w prezentowaniu faktów. Narodziny Giszowca, powstania śląskie, zmiany granic, przemiany ustrojowe, wreszcie plany zrównania z ziemią dzielnicy i upadek kopalń. To wszystko na pięciuset stronach książki, w które wplecione są losy bohaterów.

Na scenie jest już inaczej. Nie chodzi wcale o to, że tej historii w przedstawieniu jest mniej, i jest ona raczej w tle. Kronikarska dokładność na deskach teatralnych nie jest czymś dobrym, i słusznie naświetlono poszczególne losy bohaterów. Jednak, pojedyncze, drobne historyjki, gubią się w gąszczu wątków. Nie sposób ich zapamiętać. Panuje głównie chaos.

Jacek Głomb miał świadomość iż mierzy się z przepełnionym faktami, niezliczonymi ciekawostkami utworem, który należy zrobić od nowa. W „Czarnym ogrodzie" możemy zobaczyć prawie wszystkich artystów Teatru Śląskiego. Dominują sceny zbiorowe, przynajmniej ma się takie wrażenie. Niektóre postaci, w książce tylko wspomniane, w przedstawieniu stają się bohaterami pierwszoplanowymi. Tak jest z Wojciechem Bywalcem (Bernard Krawczyk), który zszedł z raju na ziemię by oprowadzić nas po swoim Giszowcu. Chór dzieci jest także wyeksponowanym elementem, którego nie znajdziemy u Szejnert. Jego obecność nawiązuje do tradycji lecz niczego istotnego nie wnosi do przedstawienia. Jest trochę tak jakbyśmy mieli przenieść się do czasów szkolnych i tradycji jasełek.

Jak powtarza reżyser - wielka historia jest dla niego zawsze tłem zdarzeń, a istotne są pojedyncze losy bohaterów. Czy to się udało w „Czarnym ogrodzie"?

Nie do końca. Nie jestem w stanie zapamiętać większości opowiedzianych historii bohaterów, i mam poczucie, iż jest ich za dużo. Losy bohaterów nie są ze sobą w żaden sposób złączone. Brakuje klamry, która spinałaby to wszystko, co dzieje się w przeciągu dwóch godzin. Spektakl jest właśnie jak rozpędzona karuzela.

(Blanka Hasterok, „Konik na biegunach”, Dziennik Teatralny Katowice, 8.06.2015)