Drukuj

Rebeliant, wizjoner i społecznik z politycznym temperamentem. Jacek Głomb, od początku swojej dyrektorskiej i reżyserskiej obecności w Legnicy wyraźnie wychodził z przyciasnej dla niego roli artysty, menedżera i pana od sztuki władającego miejscową sceną dramatyczną. O tym właśnie, w specjalnym i skrojonym na jubileusz numerze wrocławskiego kwartalnika teatralnego, pisze Grzegorz Żurawiński.


Teatr to za mało. To nie tylko żartobliwa trawestacja tytułu jednego z widowiskowych filmów o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości z Piercem Brosnanem w roli nieśmiertelnego 007. Rzecz w tym, że Głomb, Jacek Głomb, od początku swojej dyrektorskiej i reżyserskiej obecności w Legnicy wyraźnie wychodził z przyciasnej dla niego roli artysty, menedżera i pana od sztuki władającego miejscową sceną dramatyczną. Energia, temperament, zamiłowanie do rozgłosu i przywódcze ambicje szybko dały znać o sobie, a w efekcie kierowany przez niego teatr niemal natychmiast stał się inkubatorem i wehikułem działań daleko wykraczających poza teatralny budynek i scenariusze scenicznych opowieści. W nieuniknionych chwilach potyczek z władzą i związanych z tym kryzysów przeistaczając się także w redutę dającą schronienie.

Antrakt pod pomnikiem

Zaczęło się już wiosną 1993 roku, a zatem grubo ponad rok przed brzemienną w dalekosiężne skutki decyzją o dyrektorskiej nominacji, od teatralnego happeningu, jakim była publiczna licytacja najbardziej kontrowersyjnego, za to stojącego w samym centrum Legnicy, do tego w bezpośrednim sąsiedztwie siedzib władz wojewódzkich i miejskich, Pomnika Wdzięczności dla Armii Radzieckiej. Z perspektywy lat ta reżysersko-aktorska i społeczno-artystyczna prowokacja wydawać się może błaha, tym bardziej, że były to już ostatnie miesiące okupacji miasta przez spadkobierców upadłego imperium, którzy ostatecznie opuścili je we wrześniu tego samego roku. Jednak ferment i emocje, jakie towarzyszyły akcji pod pomnikiem dowiodły, że Legnica, jej mieszkańcy i władze mają poważny problem. Najmniejszym były telefony rosyjskich dowódców protestujących u lokalnych władz zarzucające organizatorom chuligaństwo i polityczne awanturnictwo. Ważniejszym było doświadczenie, że władza wyjątkowo ceni sobie spokój, zdecydowanie bardziej niż ludzi, którzy go zaburzają i to bez względu na racje i motywy, jakimi się kierują. Tymczasem sporny monument jak stał wówczas, tak stoi do dziś. Paradoksalnie zmieniła się jedynie jego współczesna społeczna funkcja, gdy po latach stał się natchnieniem, a także centrum politycznych i okolicznościowo-rocznicowych wieców i akcji narodowców, kiboli i pisowskiej prawicy, z rzadka pełniąc jednocześnie atrakcyjny element scenografii miejskiego pejzażu Małej Moskwy w kolejnych legnickich filmach Waldemara Krzystka.  Tak czy inaczej happening sprzed lat dowiódł, że w mieście nad Kaczawą pojawił się rebeliant i wizjoner, ale przede wszystkim człowiek, dla którego teatr to za mało.

O rząd dusz w ruinach

„Ruiniarz, awanturnik, pogromca urzędników, wojownik, gorszyciel, buntownik, ekstrawertyk, choleryk, cholerny geniusz, mistrz, wizjoner, pionier, oryginał, pryncypał, pan na włościach. To tylko niektóre z określeń, jakimi dziennikarze nazywają dyrektora Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Żadne nie wyczerpuje fenomenu, jakim jest Jacek Głomb (…). Gdy w 1994 roku obejmował dyrekcję Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny w Legnicy, miał do dyspozycji zrujnowany dom kultury z aktorami na etatach instruktorów i dziurawy budżet. W mieście nie było tradycji artystycznych i klimatu dla wielkiej sztuki. Zamiast czekać na widzów, postanowił wyprowadzić teatr w miasto (…). Ryzykując konflikty z prawem i władzami, anektował dla teatru porzucone budynki, których nie brakowało w opuszczonej przez wojska sowieckie Legnicy” – tak o szefie legnickiej sceny pisał  krytyk i recenzent Gazety Wyborczej Roman Pawłowski („Wątroba. Słownik polskiego teatru po 1997 roku”  wydany przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej pod patronatem i przy wsparciu Instytutu Teatralnego w Warszawie).  

Po latach ten program miał już swoją rozpoznawalną nazwę. Hasło „Teatr, którego sceną jest miasto” znaczyło jednak o wiele więcej, niż opowiadanie prawdziwych historii w prawdziwych miejscach i puszczanie oka do publiczności i krytyków zachwyconych nowatorskim graniem w kolejnych pustostanach i ruinach, ku narastającej irytacji, a potem otwartym już sprzeciwie lokalnych władców. Bo nie o sztukę już chodziło, mimo że ta stała się rozpoznawalną wizytówką miasta.  Nieprzypadkowo ostatni z legnickich wojewodów dwukrotnie podjął bezskuteczną próbę usunięcia Głomba z dyrektorskiego fotela, a po latach tę samą procedurę – z podobnym finalnym efektem – uruchomił legnicki prezydent. Obaj – choć z przeciwstawnych politycznych formacji – zrozumieli bowiem, że teatr Głomba i on sam krok po kroku wybijają się na niezależność nie tylko artystyczną, ale i społeczno-polityczną.  Myśl, że w mieście tworzy się konkurencyjny ośrodek zabiegający o rząd dusz i udział w sprawowaniu lokalnej władzy był dla nich nie do zniesienia.

Mojżesz z politycznym nerwem

Już w roku 1998 stało się jasne, że reżyser i dyrektor legnickiej sceny, to nie tylko artysta i administrator.  Że jego temperament i ambicje pchają go zdecydowanie dalej, że rodzi się polityk z wrażliwością społecznika, czy – jak kto woli - społecznik z politycznym zacięciem. Nie było zatem przypadkiem, że to właśnie w teatrze powstał konkurencyjny dla partii politycznych komitet wyborczy „Dobre Miasto”, by uczestniczyć w wyborach do lokalnego samorządu (z bardzo umiarkowanym skutkiem i jednym tylko zdobytym mandatem). Czas, w jakim pojawiła się ta inicjatywa nie był jednak przypadkowy. Reforma administracyjna i likwidacja województwa legnickiego postawiły ogromy znak zapytania nad przyszłością legnickiej sceny dramatycznej, która nadal działała jako wojewódzki dom kultury. Mówiąc wprost, teatrowi w takiej formule groziła likwidacja, co Jacek Głomb zrozumiał doskonale. Przypadła mu rola Mojżesza, który musiał swój lud przeprowadzić przez Morze Czerwone. Niemal dosłownie, bo władzę w miejskim ratuszu przejął prezydent z SLD. Panowie dogadali się, teatr – już nie hybryda, ale teatr miejski – ocalał, choć pieniędzy na tę transformację nie było, co na lata fatalnie odbiło się na jego finansowej kondycji. Późniejszy o rok bezprecedensowy sukces i ogólnopolski rozgłos „Ballady o Zakaczawiu” był w tej sytuacji cudem. Dla opromienionego tym powodzeniem szefa legnickiej sceny był także okazją, by w roku 2001 ponownie zapukać do świata polityki i ubiegać się o senatorski mandat (sytuacja ta powtórzyła się dziesięć lat później).

Zlot ambasadorów miasta

- Legnica ma ogromny kompleks Wrocławia, czasami nawet Lubina, gdzie jest więcej pieniędzy, siedziba władz Polskiej Miedzi itd. Sprowadzenie tu ludzi, którzy mieszkali w Legnicy, a w życiu wybili się ponad przeciętność, którzy kochają to miasto, uważają za fantastyczne, wspaniałe, być może spowoduje, że także obecni mieszkańcy inaczej na nie spojrzą. Normalnie legniczanie narzekają, podobnie jak wszyscy Polacy. Tu może jest więcej do tego powodów. Ale Legnica nie jest tylko szara i brzydka, jak często słyszę. Ale, poza wszystkim, to miasto potrzebuje ambasadorów – te słowa Jacek Głomb wypowiedział wiosną 2004 roku w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, na kilkanaście dni przed wyjątkowym w historii miasta wydarzeniem, którego był współpomysłodawcą i organizatorem.  Pierwszy Wielki Zjazd Legniczan, bo o nim mowa, na trzy czerwcowe dni ściągnął do miasta kilkuset jego byłych mieszkańców, których losy rozsiały po Polsce i świecie. Mówili nie tylko po polsku, także po angielsku, niemiecku, rosyjsku… Lały się łzy, wróciły wspomnienia, a miasto ze zdziwieniem dowiedziało się, jak wielu jego byłych mieszkańców to osoby znane i cenione. – Na chwilę to senne miasto i jego puste zwykle centrum naprawdę ożyło – mówił po zakończeniu tego bezprecedensowego zlotu szef legnickiego teatru. Wzruszony i szczęśliwy, że to, zrealizowane z ogromnym wsparciem licznych wolontariuszy, społeczne przedsięwzięcie zakończyło się – wspominanym do dziś – sukcesem.

Nie dla tańców hipokryzji

Nie wszystko szło jednak równie dobrze, choć jeszcze jesienią tego samego roku legnicki teatr ruszył na blokowisko, by wraz z premierowym „Made in Poland” w byłym osiedlowym sklepie i opuszczonej hurtowni farmaceutycznej uruchomić Scenę na Piekarach (miała działać dwa sezony, przetrwała siedem, realizując także skierowany do okolicznych mieszkańców program teatralnej edukacji dzieci i młodzieży). Wydawało się, że sztandarowy program społeczno-artystyczny „Teatr, którego sceną jest miasto” jest niezagrożony. Tym bardziej, że jego wzmocnieniem i emanacją stał się pierwszy w historii Legnicy teatralny festiwal. Ledwie trzy lata później okazało się, że jest inaczej, a rzeczywistość skrzeczy.

- Nie wyobrażam sobie, żeby zmarnować kolejne lata. Nie może być tak, że urządzamy tańce w ruinach, tylko dla samych tańców. Jeśli my będziemy wystawiali spektakle w zniszczonych halach, a te z czasem zmienią się w ruiny, to okażemy się wyłącznie hipokrytami. Odpowiedzialni za ten stan są wszyscy. Ja także ponoszę jakąś część odpowiedzialności – mówił emocjonalnie i z wyraźną irytacją w głosie we wrześniu 2009 roku, w dniu zakończenia drugiej edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Miasto” w Legnicy, jego pomysłodawca, organizator i komendant legnickiej drużyny teatralnej Jacek Głomb. - Jeśli nie uda się uratować chociaż jednego obiektu organizowanie tego festiwalu straci sens – dodał.

Ci którzy słyszeli te słowa, nie mieli raczej złudzeń, że to koniec tej inicjatywy - wyjątkowej, oryginalnej (wyłącznie premiery, do tego każda w innym, opuszczonym przez los i gospodarzy, obiekcie miasta wybranym przez zaproszone zespoły teatralne z listy przygotowanej przez organizatorów), ale dość kosztownej.  Tym bardziej, że szef legnickiej sceny, już dwa lata wcześniej i w premierowej odsłonie tego wydarzenia, na każdym kroku podkreślał, że nadrzędnym celem imprezy jest przywracanie miastu i jego mieszkańcom zdegradowanych obiektów, z których każdy miał swoje chwile świetności i barwną historię wpisaną w dzieje Legnicy. Adresat tych apeli w legnickim ratuszu pozostawał jednak obojętny na te artystowskie „fanaberie”, pozorując jedynie działania zmierzające do pozyskania nowych właścicieli i gospodarzy dla niszczejących budynków. Tak było (i jest!) z salą byłego teatru Varietes na legnickim Zakaczawiu, podobnie z perłą parkowej architektury, jakim jest zamieniający się w ruinę Teatr Letni.

Laury na otarcie łez

Chichot losu sprawił, że kilka dni po tym emocjonalnym i przepełnionym goryczą wystąpieniu Jacek Głomb odbierał przyznaną dowodzonemu przez niego teatrowi Nagrodę Kulturalną Dolnego Śląska ”Silesia”. Za co? Ni mniej, ni więcej, ale właśnie za ów wieloletni projekt „tańca w ruinach”, który uzyskał nie tylko uznanie radnych dolnośląskiego sejmiku, ale także wsparcie aż siedmiu legnickich stowarzyszeń i organizacji pozarządowych. „Legnica stała się miejscem realizacji pionierskiego i unikatowego w skali kraju projektu społeczno-artystycznego znanego w Polsce pod nazwą „Teatr, którego sceną jest miasto”. Projekt teatralny oparty został na autorskiej idei odkrywania dla sztuki i adaptacji społecznej zapomnianych, często opuszczonych i zdewastowanych obiektów miejskiej infrastruktury. Dzięki swoim działaniom Teatr im. Modrzejewskiej przywraca lokalnej społeczności i wybranym miejscom ich historię i dopisuje nową. Wszystko razem służy ocalaniu pamięci o historii, rewitalizacji zdegradowanych obiektów i aktywizacji kulturalnej mieszkańców Legnicy. Rozgłos i sukcesy artystyczne, jakie od wielu lat towarzyszą realizacji projektu, doskonale promują miasto i region” – mogliśmy przeczytać w uzasadnieniu do tego prestiżowego wyróżnienia. Nagroda cieszyła, gorycz pozostała.

Nowy Świat, stary problem

W teatralnej i społecznikowskiej batalii o rewitalizację legnickich pustostanów z historią jest jedna, ale szczególnie bolesna rana. Jest nią teatralna nieruchomość stanowiąca spadek po byłym WDK. Nie jest co prawda opuszczona, ani zapomniana (to działająca Scena na Nowym Świecie), ale jej stan techniczny z przerwanym przed laty remontem (koniec województwa oznaczał koniec środków na ten cel) pozostawia wiele do życzenia. Nie udało się jej przed laty sprzedać, nie było chętnych. Tymczasem szacowany koszt remontu to kwota stanowiąca równowartość  – co najmniej – cztero, a nawet pięcioletniego budżetu legnickiego teatru. Potrzebny był pomysł i finansowy partner. To pierwsze już jest, a powstały z początkiem 2010 roku teatralny Ośrodek Nowy Świat to zwiastun programu  dla projektowanego międzynarodowego miejsca spotkań młodzieży różnych kultur. – To także próba ożywienia obiektu przez aktywność kulturalną nowych ludzi i nowego pokolenia legniczan, ludzi związanych z teatrem, ale realizujących samodzielnie własne pomysły i programy artystyczne. To nadanie sensu przyszłej rewaloryzacji budynku, wstęp do jego rewitalizacji, która ma być czymś więcej, niż tylko remontem sal i pomieszczeń – mówi Jacek Głomb, któremu marzy się rewaloryzacja z charakterem, jaki nadano warszawskiej Fabryki Trzciny. Pieniądze?  Są na tyle duże, że ich źródłem mogą być np. te z Norweskiego Mechanizmu Finansowego. Pierwsze podejście do tego rozdania w roku 2013 nie przyniosło efektu, choć projekt był w gronie tych, które analizowano. – Będziemy nadal próbować – zapewnia szef teatru.

Dwadzieścia lat później

Ta opowieść zaczęła się w 1993 roku pod legnickim pomnikiem Jana i Iwana, jak żartobliwie nazywają monument przy placu Słowiańskim mieszkańcy miasta. Wypada zatem spiąć ją klamrą i przenieść opis zdarzeń dwadzieścia lat później, choć w podobnym kontekście. We wrześniu 2013 roku minęła dokładnie 20. rocznica opuszczenia Legnicy (i Polski) przez ostatnie jednostki wojskowe Federacji Rosyjskiej.  Szef legnickiej sceny tym razem nie poprzestał na happeningu (zapewnili go inni) słusznie uznając, że to zbyt ważne wydarzenie w historii miasta przez 48 lat okupowanego i przedzielonego sowieckim murem, który przetrwał w nim dłużej, niż ten w Berlinie. Zorganizowany przez teatr, Fundację Jacka Głomba „Naprawiacze świata” (powstała jesienią 2011 roku) wraz z przyjaciółmi trzydniowy cykl wydarzeń o charakterze społeczno-artystycznym pod trójjęzyczną nazwą „Dwadzieścia lat po/Twenty years after/ Двадцать лет спустя” był wyjątkowy we współczesnej historii Legnicy. Było naukowo, teatralnie, filmowo, barwnie i widowiskowo, skrajnie emocjonalnie, czasami wzruszająco,  a na koniec muzycznie i wysokoenergetycznie. I wszystko po raz pierwszy. Były wydawnictwa dokumentujące „małomoskiewską” historię Legnicy, wspomnieniowa biesiada z udziałem dzisiejszych i byłych mieszkańców miasta z krajów b. ZSRR (blisko dwustu), pokazy grup rekonstrukcyjnych i sprzętu wojskowego, a także rockowo-rebeliancki, plenerowy koncert zespołu „Leningrad”.

Nic dziwnego, że - jak nigdy wcześniej - Legnica gościła w te dni kilkudziesięciu dziennikarzy i ekipy telewizyjne wszystkich kluczowych polskich i rosyjskich kanałów telewizyjnych. – Bezspornie było warto, nawet wbrew zaciekłym atakom narodowej prawicy na tę inicjatywę, którą media tego nurtu obelżywie nazwały „biesiadą z okupantami”. Nie mam też złudzeń, że zrealizowaliśmy ten projekt w ostatnim momencie, w którym było to możliwe. Dziś już by się to nie udało z powodu agresywnych poczynań Rosji, które skłaniają mnie do poparcia zamrożenia także kulturalnych relacji z tym państwem. Ubolewam, ale tak trzeba… - mówił Jacek Głomb podczas tegorocznego podsumowania zakończonego sezonu.

All You Need Is Love

Zorganizowany rok wcześniej (jesienią 2012 roku) przez teatr i miejscowe środowiska twórców i animatorów kultury cykl legnickich wydarzeń pod wspólną nazwą „Dziękujemy Bitlesom” w 50. rocznicę wydania pierwszego singla słynnej czwórki Liverpoolu nie budził takich emocji. Mimo że w tle tego jubileuszu także był sowiecki motyw zrozumiały w Legnicy bardziej, niż w jakimkolwiek innym polskim mieście, co inspirująco dokumentował film telewizji BBC „Jak Beatlesi zachwiali Kremlem”. Był zatem wystarczający powód, by dziękować brytyjskim muzykom, także podczas kończącego to muzyczno-sentymentalne wydarzenie – i drugiego w historii teatru – „Biało-Czerwonego Balu Niepodległości” , podczas którego tańczono przy muzyce tego zespołu.

Teatr to jednak zdecydowanie za mało. Nie dziwi zatem, że „Naprawiacze świata” Jacka Głomba działają dalej konsumując społecznikowski i polityczny temperament założyciela i fundatora. Dwa lata temu zaczęli od poszukiwania pomysłu dla legnickiego parku i serii prób ożywienia go plenerowymi propozycjami kulturalnymi. Teraz przystąpili do układania list wyborczych w nadchodzącej samorządowej batalii o miasto, jego rozwój i przyszłość. Ciąg dalszy zdecydowanie nastąpi.

(Grzegorz Żurawiński, „Teatr to za mało”, Nietak!T, nr 18/2014)