Drukuj

To polskie porzekadło przyszło mi na myśl po premierowej odsłonie najnowszego spektaklu w legnickim repertuarze w autorskiej reżyserii Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak. Mroczny i utrzymany w konwencji ludowej ballady thriller „Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł” dość udanie i przewrotnie dowodzi, że diabeł to najlepszy pomysł jaki przytrafił się człowiekowi.  Bez niego życie w ciągłym poczuciu winy i grzechu byłoby nie do zniesienia.


Zarówno w zapowiedziach autorów, jak i w opracowanym przez Roberta Urbańskiego programie-załączniku do przedstawienia,  kluczem do dramatu wydawać się mogło odwieczne pytanie - skąd się bierze zło? „Z człowieka, zawsze z człowieka i tylko z człowieka” – sufluje Urbański za Tadeuszem Różewiczem, jako że „człowiek jest wypadkiem przy pracy natury, jest błędem”.  Wierzący dodadzą zapewne, że to boski atrybut wolnej woli, jaką człowiek obdarzony został przez Stwórcę. W spektaklu nie szukajcie jednak odpowiedzi.  Tym bardziej, że (od czasów Hannah Arendt) o banalności zła napisano dostatecznie wiele. Znajdziecie jednak  podpowiedź na miarę naszej przaśnej, ale bardzo swojskiej, sumy wszystkich strachów.

„Droga śliska od traw…” nie sięga bowiem do źródeł zła. Wskazuje jednak, że tkwi ono w człowieku i oczekuje jedynie na moment nieuchronnej detonacji, a co więcej na potrzebę bezzwłocznego wyparcia winy i odpowiedzialności za skutki, jakie sprowadza. Diabeł w roli takiego psychopiorunochrona sprawdza się lepiej nawet, niż konfesjonał. „Ja wam serca uspokoję, w domu ład przywrócę. Wszystkie grzechy będą moje i już tu nie wrócę…” – przekonuje w zdystansowanej, zdyscyplinowanej i antygwiazdorskiej, za to absolutnie wybitnej kreacji Grzegorza Wojdona. Intrygującej, tajemniczej i najlepszej w legnickim przedstawieniu.

Rzecz dzieje się w bliżej nieokreślonym czasie na wsi, w jakimś klasycznym Zadupiu czy innych Psichkiszkach, z kościołem, sklepem i strażacką remizą. Mieszkańcy tego izolowanego mikroświata to ludzie prości, czasami dobrzy, czasami źli, pielęgnujący stereotypy, dawne urazy i aktualne uprzedzenia, kochają i nienawidzą zmuszeni żyć razem. Powrót z więzienia jednego z nich, pijaka i awanturnika Bogdana (Rafał Cieluch), który terroryzował wieś i znęcał się nad żoną Maryśką (Katarzyna Dworak), zakłóci pozorny spokój tej społeczności.

Na nic zda się oferta szkolnego kolegi Jaśka (Paweł Wolak), by w bożonarodzeniowej atmosferze pojednania przyjąć  go pod swój dach i mieć kontrolę nad sytuacją. Zło eksploduje i zacznie zbierać swoje żniwo. Spłonie stodoła, dojdzie do okrutnej zbrodni, która sprowokuje kolejny akt przemocy. Czy wszystko dzieje się za sprawą Bogdana, który niczym doktor Jekyll przemienia się w pana Hyde’a?  A może to dzieło Diabła, który jako jego wcielone alter ego nawiedził wieś? Tak czy inaczej, wiejski odwet będzie okrutny. Zbiorowy samosąd na Bogdanie dopełni się w wodach rzeki. Niewinnych już nie będzie. Diabeł opuści wieś. Nawiedzi ją jednak powódź, która – niczym zbiorowa kara za grzechy - zjednoczy pozostałych przy życiu. Na długo? Życie zatoczyło koło, ballada została spięta klamrą. Nie oczekujcie zbyt wiele, ani odpowiedzi.

Gdy po premierze usłyszałem w kuluarach o odniesieniach do filmowego „Pokłosia”, czy też książkowych „Sąsiadów”,  ze zdumienia okulary opadły mi na czubek nosa. Dramatu na miarę rozliczeń z tabu Jedwabnego (Wołynia, Srebrenicy…) tu nie ma. Jeśli już szukać odniesień w realu i w jego artystycznych konsekwencjach, to raczej w głośnym przed kilku laty zbiorowym linczu trzonkami łopat we Włodowie, podobnie jak w sztuce Wolaków, napędzanym strachem i poczuciem społecznej bezradności.

Jakie są rezultaty trzeciego podejścia duetu PiK (Paweł i Kasia) do realizacji autorskich pomysłów scenicznych? Ocena nie jest łatwa. Bezspornie diaboliczna ballada to projekt najbardziej ambitny z dotychczasowych, świadczący o sporym już doświadczeniu autorsko-reżyserskim. Spektakl może się podobać, o czym świadczyła - więcej niż przychylna - reakcja premierowej publiczności. Obwoływanie go już teraz scenicznym hitem (już to wyczytałem), wydaje mi się jednak przesadne i nieco na wyrost.

Co ciekawe, im czegoś mniej w tym przedstawieniu, tym efekt jest lepszy. Więcej pozostawione zostaje wówczas pobudzonemu teatrowi wyobraźni. Przykładem minimalistyczna wręcz, ale świetnie ograna scenografia (Małgorzata Bulanda), wykorzystująca projektor i rysunki (Małgorzata Nowak). W spektaklu zagrała nawet (dosłownie), nafaszerowana elektroakustycznymi przetwornikami, drewniana podłoga, potęgująca napięcie i grozę. Dźwięki i muzyka (Kormorany) świetnie podkreślają zmiany klimatów w tej opowieści, w której elementy balladowego thrillera przetykane są rubasznymi scenkami obyczajowymi. Czasami tworzą efektowny i fascynujący miks, jak w tanecznej scenie psychodelicznego tańca (Leszek Bzdyl) w strażackiej remizie, który jest jak discopolowy danse macabre ludzkich marionetek.

Jednak w przedstawieniu odczuwałem także drażniący nadmiar. Zarówno słów (mamy przecież oczy, nie jesteśmy słuchaczami teatru radiowego), jak i skłonności do rozśmieszania widza. Kurwy (i nie tylko) fruwają w nim niczym jaskółki przed burzą, w nadmiarze licznie i zdecydowanie zbyt nisko. Czasami ma się wrażenie reżyserskiej utraty kontroli nad poczynaniami aktorów, którzy – niczym przodownik pracy socjalistycznej Wincenty Pstrowski – licytują się w tym dziele według schematu „kto da więcej, co ja”. Zamierzona ludyczność wątków miłosno-obyczajowych niebezpiecznie ociera się o kabaretową wulgarność, ale też – poprzez nadmierną długość i dosłowność – niebezpiecznie narusza balladowy rytm opowieści.

Doprawdy niełatwo jest być równocześnie autorem, reżyserem i aktorem w tej samej realizacji. Trudno bowiem – nie popadając w schizofrenię - ścierać się z samym sobą. Jeszcze trudniej jest chłodnym okiem spojrzeć na efekt końcowy, z koniecznym reżyserskim dystansem i gotowością do korekt (prób generalnych w sytuacji, gdy reżyserzy występują na scenie, w ogóle sobie nie wyobrażam). Na legnickiej scenie stworzono ciekawe i dobre przedstawienie, które może – nie zawsze tak jest – być tylko lepsze.

Podobnie jak twórcom spektaklu i mnie wypada zakończyć ten wywód kompozycyjną klamrą. Jak mówią praktyczni Niemcy, obok każdego kościoła diabeł buduje kaplicę. To wygodne, bo nas usprawiedliwia i rozgrzesza. To nie tylko jeszcze jedno odniesienie do przesłania obejrzanej sztuki, ale także moja, nieco dwuznaczna, podpowiedź dla realizatorów. Lepiej mniej, ale lepiej – jak mówił towarzysz Lenin.

Grzegorz Żurawinski


Powiedzieli po premierze: