Drukuj
Pod moim kierunkiem Teatr na Woli będzie teatrem politycznym i społecznym. Tak, wiem, że będzie to rewolucja dla tej sceny. Zamierzam co roku zapraszać do Warszawy spektakle z jednego regionu Polski, żeby to miało swój porządek. Na początek będzie to Legnica, Dolny Śląsk i Zielona Góra pod hasłem "Modrzejewska wraca do Warszawy", bo co roku jeden teatr z danego regionu będzie wyróżniony. W najbliższym sezonie będzie to Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy - mówi Maciej Kowalewski, nowy dyrektor warszawskiego Teatru na Woli.

Autor i reżyser głośnych spektakli offowych "Miss HIV" i "Bomba" był jednym z 15 kandydatów, którzy wzięli udział w rozpisanym przez miasto konkursie na dyrektora Teatru na Woli. Od dwóch tygodni przyjmuje swoich rozmówców już przy dyrektorskim biurku. Ale od razu zastrzega, że na pewno nie stanie się dyrektorem urzędnikiem

Dorota Wyżyńska: Jaki będzie Teatr na Woli? Jakie są pana marzenia?


Maciej Kowalewski: Nie będę opowiadał o marzeniach, marzenia będę realizował. A mówił będę o konkretnych planach. Gdybym nie wierzył w swoje projekty, nie startowałbym w konkursie na tak poważne stanowisko. Bo bycie dyrektorem teatru dotowanego z budżetu miasta to odpowiedzialne zadanie.

Wierzę, że Teatr na Woli stanie się silnym i wyrazistym ośrodkiem kultury liczącym się nie tylko w Warszawie i nie tylko w kraju. Widzę tę scenę jako miejsce absolutnej wolności artystycznej. Zamierzam być odważny w swoich wyborach, nie będę oglądać się na nastroje polityczne. Nie boję się być niepoprawny politycznie. Nie dla taniego efektu, ale dla uczciwości wobec samego siebie. Teatr na Woli pod moim kierunkiem będzie teatrem nowych idei, będzie teatrem politycznym i społecznym. Tak, wiem, że będzie to rewolucja dla tej sceny.

Rewolucja?


- Artystyczna. Oczywiście na razie, w pierwszym sezonie, jestem zmuszony kontynuować to, co tu było. Nie wszystko zresztą było złe. Nie będę jednym ruchem ręki odcinał się od tego wszystkiego, bo to nierozważne, a tradycja może być inspirująca. W najbliższych dniach w Teatrze na Woli odbędzie się przegląd "Komedie lata", który został przygotowany, zanim tu przyszedłem, a zaraz po nim - Międzynarodowy Festiwal Mimu. Nowy repertuar zacznę systematycznie budować od września. Teatr na Woli ma swoją publiczność, którą chciałbym zatrzymać, ale pozyskać też nową.

Teatr na Woli jest sceną impresaryjną. Jak pan rozumie tę formułę?


- Trochę inaczej, niż to się odbywało do tej pory. Zamierzam co roku zapraszać do Warszawy spektakle z jednego regionu Polski, żeby to miało swój porządek. Na początek będzie to Legnica, Dolny Śląsk i Zielona Góra pod hasłem "Modrzejewska wraca do Warszawy", bo co roku jeden teatr z danego regionu będzie wyróżniony. W najbliższym sezonie będzie to Teatr im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy.

Pokażemy najlepsze - moim zdaniem - przedstawienia z tej części kraju. Gościć będą m.in.: Polski, Współczesny i Capitol z Wrocławia, teatry z Legnicy, Wałbrzycha i Zielonej Góry. Właśnie zielonogórski Teatr Lubuski rozpocznie ten przegląd już 29 września spektaklem "Zabijanie Gomułki" według Jerzego Pilcha w reżyserii Jacka Głomba.

Chciałbym w każdym sezonie pokazać dziesięć, a może i więcej spektakli z danego regionu. Oczywiście te teatry będą przyjeżdżały do Warszawy na dwa, trzy wieczory, żeby publiczność mogła bez trudu dostać się na spektakl.

Ale Teatr na Woli będzie też przygotowywał własne produkcje. Ma pan już konkretne plany?


- Będziemy przygotowywać minimum cztery premiery rocznie, które będą produkcjami Teatru na Woli albo współprodukcjami z innymi scenami w Polsce i za granicą. Za każdym razem będą to prapremiery polskich sztuk współczesnych. Bo chcę, o czym powinienem powiedzieć już na początku, uczynić z Teatru na Woli silny ośrodek, który w sposób metodyczny promuje polską dramaturgię współczesną.

Nie będziemy wymyślać nowych inscenizacji do dzieł dawnych, tylko sięgać po nowe teksty i dawać im wyraz sceniczny. To nieprawda, że wszystko już zostało napisane. Jest tyle tematów, które przynosi współczesność, o których Szekspir nie wspominał. Chciałbym, aby to był teatr nowych idei, ale i nowych treści.

Oczywiście wiele teatrów podejmuje trud i wystawia dramaturgię współczesną, ale nie widzę w tym przemyślanej polityki, która by w sposób odpowiedzialny tę materię promowała.

A Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka?


- Laboratorium Dramatu jest szkołą dramatu. My nie będziemy uczyć dramaturgów, jak mają pisać, ale promować nowe, dobre tytuły.

Chciałbym osobiście nadać ton artystyczny teatrowi, dlatego zaczniemy od mojej sztuki "Wyścig spermy". Napisałem ją na konkurs dramaturgiczny zorganizowany przez Centrum Myśli Jana Pawła II jako sztukę inspirowaną myślą i dziełem papieża Polaka. Sztuka ta zaczyna się tam, gdzie kończy się "Miss HIV". Jej premiera, do której próby zaczniemy już we wrześniu, planowana jest na koniec października lub do połowy listopada.

A już w grudniu zobaczymy musical dla rodziców, który mogą oglądać również dzieci, pt. "Czerwony kapturek. Ostateczne starcie". To spektakl, w którym mamy zamiar oswoić dzieci i młodzież z tematyką polityczną. Premierę przygotuje choreograf Krzysztof Adamski. Trwają rozmowy z autorem muzyki.

Z kolei na drugą połowę sezonu planujemy prapremierę sztuki Marka Modzelewskiego "Siostry przytulanki". Próbuję właśnie zainteresować tym materiałem pewnego bardzo poważnego reżysera. Mam nadzieję, że w najbliższych dniach będę już mógł ujawnić jego nazwisko. Tak się składa, że zaczniemy od propozycji polityczno-religijnych. Ale ani "Wyścig spermy", ani "Siostry przytulanki" nie są tekstami publicystycznymi. Raczej metaforyzują tę naszą rzeczywistość.

W planach, ale już na następny sezon, mamy też wielką produkcję "Zły 2", która nawiązuje do "Złego" Tyrmanda, a rozgrywa się we współczesnej Warszawie.

Zanim to wszystko się stanie, już w październiku przenosimy na scenę Teatru na Woli mój spektakl "Bomba", który dotąd graliśmy w M25 i Montowni.

Jak pan myśli, czy doświadczenia teatru offowego, które ma pan za sobą, będą tu procentować?


- Z pewnością. Dzięki tamtym produkcjom poznałem wielu wspaniałych artystów. Nie zamierzam tworzyć etatów aktorskich. Posiadanie stałego zespołu jest może wygodne, bo artyści są wtedy dyspozycyjni, ale ma też swoje ograniczenia, bo to są ciągle te same nazwiska.

Chciałbym tu pracować podobnie jak w przypadku "Miss HIV" i "Bomby". Przyciągać do siebie wymarzonych artystów, którzy zapalą się do danego projektu.

Artystów, którzy podobnie jak i ja traktują teatr jako pasję, a nie pracę.

Czy siedząc za dyrektorskim biurkiem, nie boi się pan o siebie jako twórcę?


- Boję się, bardzo się boję. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Gdybym miał w związku z moim dyrektorowaniem przestać pisać, to zrezygnuję. Pisanie z tego, co robię, jest dla mnie najcenniejsze. Ale nie jestem taką gwiazdą literatury, żebym mógł się z niego utrzymać. Zawsze miałem za mało czasu na pisanie, więc w tym sensie moje pisanie na pewno nie ucierpi.

Z pewnością nie stanę się dyrektorem urzędnikiem. Nie wyobrażam sobie siebie siedzącego cały czas za biurkiem, bo się uduszę. Choć oczywiście jestem odpowiedzialny za to miejsce i muszę jakąś część siebie poświęcić na zarządzanie teatrem. Ale nie w całości.

Marek Kraszewski, dyrektor miejskiego biura kultury, mówiąc o pana nominacji na dyrektora, podkreślał, że przedstawił pan komisji niezwykłe pomysły na promocję teatru. Może pan je teraz zdradzić?

- Chcę na poważnie promować polskie sztuki. Każdą, która będzie miała u nas prapremierę, od razu będziemy tłumaczyć na języki obce i promować za granicą. Zapisy naszych spektakli będzie można oglądać w internecie. Nie jest to wcale takie niemożliwe.

Wciąż słyszymy narzekania na współczesną dramaturgię, że sztuki są beznadziejne, niedokończone. Mam zupełnie inne zdanie. Polacy - nie wiem, czy przez komunę, czy przez to, że jesteśmy biedniejsi niż inne kraje Europy - są pełni kompleksów na każdy temat. Na temat naszej dramaturgii również. Chcę to myślenie zmienić.

Mam jeszcze jeden pomysł, ale go na razie nie zdradzę. Dziś jest tak, czego sam jako aktor byłem współtwórcą, grając w serialu przez wiele lat, że sztuka masowa zdominowała naszą rzeczywistość. Gwiazdami są bracia Mroczkowie, a nie Jan Nowicki czy Anna Polony. Mam pewien pomysł, jak przekonać gospodynię domową spod Kielc, na czym polega wartość sztuki wysokiej. Chcę unaocznić ludziom, co jest tak naprawdę najcenniejsze. Utopia? Zobaczymy.

Coraz mniej teatru w telewizji publicznej, coraz więcej głupawych seriali. Dziś dla większości szczytem wysokiej kultury jest "Shrek" - produkcja obliczona na kasę. I mądrzy ludzie poważnie rozmawiają o tej myślowej sieczce. Mało tego, popkulturowy kod staje się językiem teatru. Nie wiem, czy mam taką moc sprawczą, ale mam zamiar zmierzyć się z tym problemem. Żebyśmy nie zgłupieli totalnie. Jestem ideowcem i wierzę w to, że teatr i sztuka mogą wpłynąć na rzeczywistość. Choćby po to, aby wyborcy byli trochę mądrzejsi.

Bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób zamierza pan to zrobić. I życzę powodzenia.


*********************************************************

Maciej Kowalewski
(ur. 1969 r.) - aktor, reżyser, scenarzysta, dramatopisarz, absolwent krakowskiej PWST. Był związany m.in. z teatrami we Wrocławiu, w Legnicy, Gdyni, Wałbrzychu i Warszawie. Napisał m.in. "Poczekalnię", "Balladę o Zakaczawiu" (współautor), "Obywatela M." i dwie sztuki, które szybko stały się przebojami teatralnymi w Warszawie - "Miss HIV" (premiera w klubie Le Madame, ostatnio grana w Teatrze Polonia) oraz "Bomba" (premiera w klubie M25). Od lipca 2007 r. jest dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru na Woli.

(Dorota Ważyńska, "Teatr to pasja, a nie praca", Gazeta Wyborcza-Stołeczna, 30.07.2007)