Drukuj
To było absolutne szaleństwo. Czwartkowy wieczór bluesowy w legnickim „Spiżu” na długo zostanie w pamięci tak uczestników, jak i wykonawców. John Tucker (śpiew), Leszek Cichoński (gitara), Wojciech Karolak (organy Hammonda) wraz z pozostałymi dwoma członkami zaimprowizowanego zespołu dali najbardziej zwariowany, pełny ognia i radości legnicki koncert roku.


Co ta relacja ma wspólnego z teatrem? Właściwie nic, gdyby nie uwzględnić obecności na koncercie licznej grupy członków jazzowego klubu Blue Monk działającego przy Stowarzyszeniu Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej. Ręce puchły od oklasków, gardła zdzierały się we wrzaskach, a 50.latkowie z okładem fruwali po parkiecie, jak smarkacze na koncercie rockowym.

Artyści w absolutnie wyjątkowym kwintecie, który uzupełnili David Price na gitarze basowej oraz Vic Pitts na perkusji (pierwszy raz w tym zestawie, do Legnicy przyleciał wprost z Kopenhagi), dali popis swoich absolutnie wirtuozerskich umiejętności. Bisy trwały niemal w nieskończoność, a pod koniec koncertu nie było niemal nikogo, kto nie uczestniczyłby w zbiorowym tańcu.

Entuzjastycznie przyjęto specjalny utwór skomponowany i dedykowany Jimiemu Hendrixowi, jak i absolutne prawykonanie unikatowej (bo improwizowanej) zabawy bluesowej, która stała się zbiorowym popisem talentów i umiejętności występujących artystów. Leszek Cichoński grał jak w transie, już to jak sam Jimi Hendrix, już to jak Carlos Santana, swobodnie mieszając style.

Artyści dowiedli, że potrafią nie tylko wspaniale grać, ale że nieobce są im umiejętności estradowych showmanów. Rumieńce na twarzach kobiet wywoływało każdorazowe pojawienie się wśród publiczności zarówno rozśpiewanego "Broadwaya" Tuckera (czerwona marynarka, takież buty i czarny kapelusz), jak i popisującego się fantastycznymi gitarowymi solówkami Cichońskiego. W standardach, których nie brakowało, publiczność śpiewała razem z zespołem.

- Co mam mówić, było naprawdę wspaniale, aż chciało się grać do upadłego – skomentował po występie zmęczony, ale uśmiechnięty Leszek Cichoński.

Kto nie był, może już tylko żałować. Takie chwile zdarzają się rzadko.