Drukuj

Sama o sobie mówi, że jest marudą. Inni mówią o niej, że nie potrafi zrobić zeza. A każdy, kto widzi ją na scenie, uważa, że to świetna aktorka. Zuza Motorniuk rozpoczęła swoją aktorską drogę, mdlejąc w nieodpowiednich momentach. Z aktorką legnickiego Teatru Modrzejewskiej rozmawia Aneta Mackiewicz.


Aneta Mackiewicz: Legniccy aktorzy pracują obecnie nad nowym spektaklem – „Jak Madonna dotarła na Księżyc” w reżyserii Lecha Raczka. Premiera już we wrześniu. Możesz nam zdradzić, o czym będzie ten spektakl?

Zuza Motorniuk: Rzecz dzieje się w Rumunii. Historia zaczyna się po egzekucji Ceausescu i jego żony w 1989 roku. Potem następuje retrospekcja, powrót do czasów, kiedy idea komunizmu była żywa i mocna nie tylko w Rumunii, ale w całym bloku państw Związku Radzieckiego. Akcja dzieje się w społeczności małomiasteczkowej w Baia Lunie. Znajduje się tam mieszanina różnych narodowości, z czego wynikają konflikty. Wydaje mi się, że w tym tekście widać, jaki wpływ polityka ma na życie takich prostych ludzi. Jak podsyca nienawiść międzynarodowościową. I gdy okazuje się, że ktoś ma korzenie węgierskie, bułgarskie i nie jest rdzennym Rumunem, to pojawia się relacja jak między Kargulem i Pawlakiem, tylko w drugą stronę. Bo Kargul i Pawlak kłócili się cały czas, ale jak dochodziło do jakiejś ciężkiej sytuacji, to współpracowali, pomagali sobie. A tu jest na odwrót. I dla mnie przede wszystkim o tym jest ta sztuka. O tym, jak idea potrafi destrukcyjnie wpłynąć na ludzi i ich wzajemne stosunki.

Czy wiesz już jaką rolę będziesz kreować?

Gram kobietę, która jest aktywną komunistką,  ale chyba sama za bardzo nie wie, o co w tym całym bajzlu chodzi i zależy jej tylko na tym, żeby jej mąż miał dobrą pracę. I to jest dla niej najważniejsze. Wydaje mi się, że moja postać ma w tym spektaklu szansę na zrozumienie, że jednak nie tędy droga. I to jest dojmujące, bo komunistyczne ideały naprawdę wielu ludziom pomieszały szyki. U mnie w rodzinie też była taka historia, że ktoś bardzo wierzył w idee komunizmu, a nagle okazało się, że to wszystko nie tak.

Czy specjalnie przygotowujesz się do tej roli? Szukasz jakiś inspiracji?

Na razie nie. To są dopiero początkowe próby. Tekst się zmienia, trochę jest pisany pod aktorów,  żeby te relacje na scenie były wyraźne. Teraz zastanawiamy się nad tym wątkiem wielonarodowościowym, który i u nas w Legnicy jest obecny. Ale przede wszystkim rozmawiamy o tym, jaka jest społeczność Cyganów.

Lech Raczak jest wymagającym reżyserem? A może zostawia aktorom swobodę?

Z panem Raczakiem pracujemy nie pierwszy raz. Pozytywne jest to, że ma określoną wizję i współpracując z nim, mam pewność, że on wie, co chce osiągnąć. Jeśli czegoś nie rozumiem na początku, to nie jest to problemem, bo wiem, że za chwilę wszystko będzie jasne. A ponieważ pan Raczak jest dla mnie wielkim umysłem, to po prostu mu ufam. Nie boję się. Przy tym spektaklu konkretna praca zacznie się dopiero pod koniec wakacji. Wtedy będziemy wszystko sklejać w całość i wówczas wszystko stanie się jaśniejsze.

Jesteś znana też z innej strony. Razem z Asią Gonschorek i Kasią Kaźmierczak tworzysz Podwójne Dno, które jest projektem muzycznym. A czy masz w planach autorski projekt związany z aktorstwem?

Wiesz, ciężko jest podjąć taką decyzję. Ja bardzo podziwiam kolegów, którzy robią indywidualne projekty, bo mówię tutaj przede wszystkim o monodramach. Na razie nie czuje się na siłach. Dla mnie to jeszcze nie jest ten etap. Nie wiem, czy potrafiłabym wyjść na scenę i przez godzinę być taka interesująca, żeby wszyscy chcieli na mnie patrzeć. Nie czuję tej pewności. A z drugiej strony gdybym trafiła na taki tekst, który bardzo chciałabym pokazać, to na pewno coś by powstało. Ale jeszcze mi się taki nie zdarzył. Natomiast jeśli chodzi o jakieś aktorskie projekty, to czasami próbujemy coś realizować w mniejszym gronie. Najgorsze jest jednak to, że już na starcie pojawiają się problemy, np. dotyczące praw autorskich. Sprawy techniczne podcinają skrzydła i to bardzo. Człowiek, który jest duszą artystyczną myśli sobie: „Tak, będę robić sztukę”. Jednak żeby zrobić sztukę, trzeba mieć pomieszczenie, trzeba mieć czyjąś zgodę, trzeba mieć to i tamto. Po prostu trzeba wykonać milion ruchów organizacyjnych i menadżerskich. I wtedy opadają już siły i chęci. Natomiast ja rozwijam się dodatkowo w takich dorywczych projektach. Na przykład zrobiłyśmy ostatnio z Magdą Skibą bajkę dla dzieci [„Co w książkach piszczy”, Legnica, 2012 r. – przyp. red.] i jesteśmy z niej bardzo dumne! Ale teraz czeka nas właśnie ta praca menadżerska. I dla mnie problematyczne jest to, że moja praca nie ogranicza się w tym wypadku do tego, że wychodzę na scenę i robię swoje. Niemniej uważam też, że tego typu projekty są bardzo korzystne, bo mamy szansę spuścić to powietrze, które w nas siedzi. W przypadku współpracy z reżyserem my – aktorzy wchodzimy w jego wizję i czekamy, aż nas nią zarazi. Z kolei w projekcie autorskim wszystko wychodzi od nas i wynika z naszej potrzeby. To bardzo dobry wentyl.

To wszystko teraz. A jak zaczęła się Twoja przygoda z teatrem?

Ha! Kiedy miałam 4 lata. Mam trzy starsze siostry, dwie przyszywane – kuzynki i rodzoną siostrę. Dzieciństwo w dużej mierze spędziłyśmy razem. No i ja jako najmłodsza zawsze grałam księżniczki. Non stop wychodziłam za mąż. Strasznie mi się to podobało, tylko mdlałam nie w tych momentach, co trzeba. No i już wtedy czułam się przy tych moich siostrach jak gwiazda. Uznałam, że to jest fantastyczne, i że pójdę w tym kierunku. A tak naprawdę to powiem Ci szczerze, że jeszcze w pierwszej klasie liceum byłam przekonana, że zostanę tłumaczem. Zawsze mnie ciągnęło w stronę teatru, ale nie byłam pewna, czy warto w tym pokładać jakieś nadzieje. W trakcie liceum jednak zdecydowałam się na aktorstwo. Ale oczywiście nie dostałam się po maturze do żadnej szkoły aktorskiej. Poszłam za to do Studium Animatorów Kultury na specjalizację teatralną. I tak dzięki systematycznej, mozolnej pracy udało się, bo przyjęto mnie do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu na Wydział Lalkarski i ją skończyłam. A wcześniej robiliśmy Zakład Krawiecki Krawiecki [wrocławski teatr niezależny – przyp. red.]. Pierwsze spektakle to była „Lekcja”, w której grała Magda Skiba i Dominik Krawiecki w reżyserii Tomasza Talerzaka i „Zatrudnimy trzeciego klauna” na podstawie Matei Visnieca. To były piękne czasy, ale wszystko się właśnie rozpadło przez brak menadżera.

A jak znalazłaś się w Teatrze Modrzejewskiej?

Wysłałam CV (śmiech). To też było związane z Zakładem Krawieckim. Zapraszaliśmy różnych ludzi, żeby przyjechali nas zobaczyć. Kilka razy na naszych spektaklach pojawiał się też Jacek Głomb. Zobaczył wtedy Śpiewnik wrocławski w reżyserii Krzysztofa Kopki. Później udało nam się z nim porozmawiać i część z nas została zaproszona na rozmowę. I tak hurtowo, jak nas na tą rozmowę zaprosił – tak nas przyjął. Były to cztery osoby: Rafał Cieluch, Magda Skiba, Paweł Palcat i ja. Poinformowano nas o tym smsem. To był bardzo przyjemny poranny sms. Pamiętam, że biegałam po domu w piżamie, komunikując rodzicom, że dostałam pracę w teatrze. W ogóle, ja za promowanie siebie zabrałam się naprawdę późno. Lepiej jest, jak młodzi ludzie, którzy myślą o aktorstwie, zaczynają się pokazywać szybciej, na pierwszym czy drugim roku. I to promowanie jest umiejętnością, której w szkołach teatralnych powinni uczyć. Nie każdemu to przychodzi naturalnie. Ja nie wiem, jak to się robi. Nigdy się tego nie uczyłam i w sumie cieszę się, że nie musiałam. Zawsze myślałam, że sztuka mnie po prostu wypromuje. I mam szczęście, że mogę tak myśleć. Każdy zderza się w życiu z jakąś ścianą, ale ja mam farta, że moja ściana nie była taka twarda.

Jaka rola dotychczas była dla Ciebie największym wyzwaniem aktorskim i dlaczego?

Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym była zbyt pewna siebie, ale nie przypominam sobie, żebym miała problem z jakąkolwiek rolą. Pamiętam taki spektakl „Banał Story”, który zrobiłyśmy w Zakładzie Krawieckim z Magdą Engelmajer. To była sztuka trudna ze względu na to, że powstawała bez tekstu. Bardzo chciałyśmy coś stworzyć, więc szukałyśmy inspiracji.  I ostatecznie  chodziłyśmy wszędzie z dyktafonem i nagrywałyśmy różne rzeczy. Swoje rozmowy, rozmowy z innymi ludźmi, różnego typu sytuacje. Ciężar tego, co będzie w tym spektaklu powiedziane, spadł na nas. To była ciężka praca, żeby wymyślić, gdzie pójść i co nagrać, żeby to było ciekawe i wartościowe. Ale z drugiej strony to było też fajne, bo ja mam tak, że im trudniejsze zadanie, tym bardziej się zapalam. Jestem takim zadaniowym człowiekiem. Ostatecznie nie wiem, czy to był jakiś wybitny spektakl. Ale do tej pory mam do niego duży sentyment.

Specyficzną rolę mam też teraz w etiudzie filmowej. Gram śmiałą panią z biura, która podrywa swojego kolegę. I są tam sceny erotyczne, których ja jeszcze nie grywałam i strasznie się ich boję. Pierwsze sceny nakręciliśmy w lutym. Ciężko było przełamać siebie, ale nie w znaczeniu, że musiałam się przekonywać, żeby to zrobić. Bardzo chciałam brać w tym udział. Tylko musiałam długo myśleć, jak to ugryźć, jak wejść w to na sto procent. I to było właśnie świetne, że mogłam się z czymś zmierzyć. Bo jak się ciągle gra coś podobnego, to cała wrażliwość i czułość zanika. Natomiast nadal czekam na trudną rolę i zadanie aktorskie. Chciałabym dostać wielkie wyzwanie, które będzie wymagało ode mnie ogromnego wysiłku. To jest najtrudniejsze do pokonania i to jest celem mojego zawodu. Jesteś tym lepszy, im bardziej potrafisz się w jakiś kwestiach pokonać.

Czy na Twojej aktorskiej drodze zdarzyła się jakaś wpadka, która szczególnie zapadła Ci w pamięć?

Kilka miałam w życiu, ale najbardziej pamiętam taką podczas egzaminu z piosenki aktorskiej. Na drugim roku robiliśmy piosenki Agnieszki Osieckiej. Miałam tam solówkę, sentymentalną pieśń, którą do tej pory wszyscy mi wypominają. Było to Ziemio dobra, ziemio stara. Miałam wyjść tak lirycznie, w białym stroju i zaśpiewać.  Wyszłam, zaśpiewałam pierwszy wers i poczułam, że mam pustkę w głowie, że nie wiem, co śpiewam. Podobno przeciągnęłam pauzę tak długo, że profesor, który akompaniował przy pianinie, już miał wstać i powiedzieć, że zaczynamy jeszcze raz. Ale na szczęście w ostatnim momencie mnie olśniło i poleciało dalej. Do tej pory wszyscy się z tego śmieją. Teraz na tyle znam siebie, że nawet jak nie powtórzę tekstu przed spektaklem, to mam pewność, że zawsze gdzieś to we mnie jest, i że w odpowiednim momencie wskoczy.

Jakie jest Twoje największe marzenie związane z teatrem?

Ostatnio będąc w Warszawie, poszłam do teatru na spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Widziałam na scenie m.in. Ewę Dałkowską i Stanisławę Celińską. Jak zobaczyłam Celińską w prostej koszuli nocnej, jak sobie podtańcowywała, to się wzruszyłam. Dojrzała kobieta, piękna, ale przecież już nie nastolatka.  Ale jak ona rzuciła włosami… Spojrzałam na nią i zobaczyłam kobietę w Twoim wieku, w moim wieku. W niej cały ten urok kobiecości wciąż był. I moim marzeniem jest, żeby mieć jak Szaflarska ponad 90 lat i w tym wieku dalej grać. Żeby mnie życie tak nie zmęczyło, żeby ludzie się mną nie znudzili i żebym mogła długo być na scenie.

Masz osiągnięcia zarówno na polu muzycznym, jak i aktorskim, który rodzaj występów jest jednak dla Ciebie ważniejszy?

Jestem aktorką i to jest dla mnie najważniejsze. Gdybym bardzo zaangażowała się w Podwójne Dno, to musiałabym się skupić tylko na tym i zostawić teatr. A to nie wchodzi w grę. Podwójne Dno jest taką efemerydą. Spotykamy się rzadko, bo mamy taki skład, że ciężko nas ściągnąć na jeden termin. I czasami mam nawet wrażenie, że może warto już sobie odpuścić i dać temu odejść. Ale przypominam sobie wtedy te nasze piosenki i wiem, że są piękne. A pewnie są tak piękne, bo tworzone bez jakiejkolwiek napinki i parcia na karierę. Wiem, że naszym obowiązkiem jest nie pozwolić im się zmarnować. A ja po prostu uwielbiam koncertować, bo doładowuję się wtedy zupełnie inną energią. Zdecydowanie jednak jestem aktorką i tego się trzymam.

Twoja bratnia dusza jest fotografem. Jak żyje Ci się pod jednym dachem z drugim artystą?

Myślę, że u nas to jest o tyle komfortowe, że pracujemy w innych branżach. On ma swoją fotograficzną i to jest jego, a moje jest „aktorzenie”. Nie ścieramy się. Fakt, fajnie, gdy możemy popracować razem, kiedy on robi zdjęcia w teatrze, ale mamy swoje światy. Uważam, że to jest świetnie dobrany związek, idealnie wręcz. Pomimo wszystkich zgrzytów, jakie istnieją. Ktoś kiedyś powiedział, że związek polega na tym, żeby tą drugą stronę przeciągnąć na swoją. Ale nie da się żyć według cudzych nawyków. Ja mam swoje przyzwyczajenia, a Karol [Karol Budrewicz, fotograf współpracujący z Teatrem Modrzejewskiej, narzeczony aktorki – przyp. red.] ma swoje. Trzeba się po prostu dobrze dobrać. My wiele lat koło siebie krążyliśmy i w końcu się jakoś zeszliśmy. Znamy się z Karolem, odkąd mieliśmy po 8 lat i uważam, że wszystko wyszło między nami w dobrym czasie, bo nie zdążyliśmy się sobą znudzić.

Legnica dała Ci pracę, przyjaciół. Czy mimo wszystko masz czasami ochotę ją porzucić i uciec gdzieś dalej?

Wydaje mi się, że nie ma na świecie osoby, która nigdy nie miała ochoty rzucić wszystkiego i spróbować gdzieś indziej, inaczej. Najważniejsze, żeby sobie takimi rozważaniami nie zmarnować życia. Nie wiem, co przyszłość dla mnie szykuje. Na razie jest dobrze tak, jak jest. Czuję, że jestem w ciągłym ruchu zawodowym. Ale gdyby trafiła się opcja, która dałaby mi szansę na jeszcze większą satysfakcję zawodową, to bym z niej skorzystała. Byle jej tylko nie przegapić. Staram się nad tym nie zastanawiać, bo uważam, że nie warto się nastawiać. Na początku ciężko było mi się do Legnicy przyzwyczaić, zwłaszcza po latach mieszkania we Wrocławiu. A teraz to Wrocław jest dla mnie obcy. Legnica mi pasuje. Lubię to, że mogę tu przejść wszystko na piechotę. A ja bardzo lubię chodzić: nogi to dla mnie najlepszy środek komunikacji, rower jest na drugim miejscu. Mam takie poczucie domowego klimatu, w którym mi przyjemnie. A co roku i tak uciekam na chwilę – w wakacje pakujemy plecaki, tudzież bagażnik auta i na 2-3 tygodnie uciekamy z Karolem na Wschód, tam, gdzie wszystko jest anonimowe i gdzie można naładować baterie. Namiot, zapas mokrych chusteczek, mapa i przewodnik. Bez planu, bez rezerwacji, często bez bieżącej wody. Ale wracamy, bo mamy do czego!  Moje nowe motto życiowe, którego autorem jest nasz Podwójnie Denny basista – Sławek Kosmala – brzmi: „Zamiast zastanawiać się, gdzie pojedziesz w następne wakacje, żyj życiem, od którego nie trzeba uciekać”. Zatem nie uciekam, tylko odpoczywam.  A co dalej? Zobaczymy.

Dziękuję za rozmowę.

(Aneta Mackiewicz, „Legnica mi pasuje”, Raban, maj 2013)