Drukuj

Na legnickiej scenie obejrzeliśmy dwa przedstawienia, które powstały poza repertuarem zespołu Modrzejewskiej. Łączyła je ambicja młodych twórców i wykonawców, by pokazać własny potencjał sceniczny i alternatywny pomysł na teatralną opowieść. Oba rozczarowały, choć z różnych powodów. Mimo że w obu były iskierki warte zapamiętania.


Jaką miarę przyjąć do oceny tych prezentacji? Czy taka samą, jak do wszystkich innych przedstawień, które – choćby z racji miejsca – odbywają się na zawodowej scenie legnickiego teatru? Rzecz jasna można i tak, pomijając nawet i tę wyjątkową okoliczność, że oba spektakle nie były w pełni profesjonalne, a ponadto były bezpłatne dla widzów. Przyjęcie standardowych kryteriów sprawiłoby, że ich ocena byłaby bardzo krytyczna i surowa. Obu przedstawieniom zarzuciłbym, że były mocno niedojrzałe, pozbawione dramaturgii, a do tego równie pretensjonalne, co najzwyczajniej nudne. Zatem, po kolei...

Multimedialny duodram “Król Olch”, inspirowany romantyczną balladą Goethego pod tym samym tytułem, to efekt możliwości jakie stwarza teatr w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich. Pomysł krakowskich przyjaciół ze szkoły aktorskiej (Magda Kupryjanowicz – tekst, Tomasz Węgorzewski – reżyseria) postanowił przenieść na legnicką scenę aktor Bartosz Bulanda, jak się wydaje, zainspirowany naturalnym wdziękiem i wrodzonym talentem aktorskim 11-letniego Jakuba Fedorczaka, z którym przez rok prowadził zajęcia w Klubie Gońca Teatralnego.

Twórcy przedstawienia (albo, jak kto woli, zdarzenia scenicznego) postanowili dopisać uwspółcześniony ciąg dalszy do ponurej ballady Goethego koncentrując się na przeżyciach (gehennie) ojca po śmierci syna. Mamy zatem żałobny ciąg: strata, pustka, beznadzieja, bezsilna rozpacz i próby oswojenia śmierci duchem i rozumem. Pełno tu kulturowych odniesień. Od staro- i nowotestamentowej symboliki biblijnej, przez sceny danse macabre, po jungowskie doświadczenia psychologiczno-psychiatryczne. Efektem jest pseudointelektualny, ciężkostrawny koktajl realizmu i mistycyzmu z elementami aktorskich improwizacji angażującej publiczność w akcję sceniczną. Męczące to niczym pozbawiony emocji i dramaturgii długi, jednostajny marsz w żałobnym kondukcie. “Nie jestem w stanie sprostać państwa oczekiwaniom” – pada w pewnej chwili ze sceny. Co prawda, to prawda…

Jasnym, choć ryzykownym punktem przedstawienia była obecność na scenie jedenastoletniego Kuby. Wielka szkoda, że Waldemar Krzystek do roli Koli w swoim “Fotografie” zaangażował jeszcze młodszego, ale już nieco zmanierowanego filmem Ukraińca. Inna sprawa, że młody legniczanin na scenie radził sobie świetnie, dopóki na finał nie kazano mu zaczepiać publiczność w improwizowanych gadkach-szmatkach.

Tyle o spektaklu półzawodowym, by na tapetę wziąć drugi – już zdecydowanie półamatorski. “Cicero Bar” to udramatyzowany recital piosenkarski, w którym młoda wokalistka (Barbara Figaj) wciela się w postać kobiety po przejściach uwięzionej w toksycznym i beznadziejnym związku z kochankiem, która piosenkami (m.in. Dresdner Dolls i Marii Peszek) opowiada swoją smutną historię. Znaleźliśmy się zatem w klimacie inscenizowanej piosenki aktorskiej, tyle że na scenie zabrakło aktorki z charyzmą, wsparcia statystów (nie wiedzieli, co z sobą zrobić, miotali się zatem bezradnie po scenie) i reżyserskiego pomysłu (Katarzyna Rutowska). Jak zwykle w takich pretensjonalnych i sztampowych do bólu przypadkach, rzecz cała dzieje się “w wypełnionej dymem i zapachem alkoholu obskurnej knajpie” (z anonsu realizatorów).

Pal sześć kompletną niewiarygodność sytuacji, w której młodziutka dziewczyna udaje kobietę z przeszłością na miarę Marilyn Monroe, czy Billie Holiday, zwierzającą się z miłosno-alkoholowych problemów. Gorzej, że marnie nagłośnionej wokalistki, za sprawą towarzyszącej jej muzyki (zwłaszcza perkusisty), czasami nie było słychać. W połączeniu z angielskimi tekstami nie ułatwiało to zrozumienia sensu jej przekazu (nagrana offowo narracja była protezą utrudniającą wokalistce bezpośredni kontakt z publicznością). Szkoda, bo wydaje się, że jej głos i jego barwa warte były zapamiętania. Czy młodzi wykonawcy i realizatorzy takich produkcji nie mają repertuaru adekwatnego do swojego wieku, własnych doświadczeń i problemów?  Do tego w rodzimym języku?

Tak… Niełatwo jest pisać recenzje z przedstawień, które są efektem inicjatywy, ambicji i pracy włożonej niejako “po godzinach” przez młodych twórców. Wystawianie ich na dużej teatralnej scenie, do tego przy komplecie publiczności, to jednak ryzyko podejmowane – w dużej mierze – na własne życzenie.

Grzegorz Żurawiński