Drukuj
W przedstawieniu legnickim brak podstawowego rozstrzygnięcia, czy to, co się dzieje, jest historią rzeczywistą, majakiem sennym czy bajką z morałem. Jacek Papis uszanował dzieło Dorsta i zrobił spektakl wedle zaleconej receptury. Toteż przedstawienie dziedziczy grzech główny tekstu  - tak o "Zamkniętym z powodu bogactwa" w legnickim teatrze pisze Jolanta Kowalska w Teatrze.

Niemłodej parze drobnych sklepikarzy przytrafia się bogactwo. Nieoczekiwanie, jak piorun z nieba, dokonując z miejsca radykalnego zwrotu w życiu obojga. Przeciętne, do bólu banalne, a przy tym mocno już sobą znudzone małżeństwo zostaje nagle wyniesione ponad anonimowy tłum. W ich duszną, po mieszczańsku uporządkowaną egzystencję wdzierają się miraże nieograniczonych możliwości.

Tankred Dorst lubi konstruować sytuacje modelowe, ulokowane w wyabstrahowanych okolicznościach, szkicując tylko podstawowe współrzędne świata, w którym ma się rozegrać akcja. W sztuce "Zamknięte z powodu bogactwa" mamy do czynienia wręcz ze sterylną przestrzenią laboratoryjną. Odgłosy świata zewnętrznego zostały tu skutecznie wytłumione. Postacie, uczestniczące w eksperymencie, umieszcza się w klatce - sam na sam z bogactwem. Mamy bodziec - będziemy rozpoznawać reakcje, a więc pasmo rozmyślnie dawkowanych pokus, coraz silniej materializujących się tęsknot, mrocznych instynktów, pożądań, aż do finałowej destrukcji. Spektakl ma być przewodem badawczym.
 
W legnickim przedstawieniu, wyreżyserowanym przez Jacka Papisa, na początku jest tylko stół zawalony banknotami. I para sparaliżowanych nieoczekiwanym szczęściem ludzi. Jest też okno, wycięte w zgrzebnej tkaninie, kreślącej niedbale przestrzeń sklepu. Safandułowaty Max Bogdana Grzeszczaka już wie, że dobiegają stamtąd wścibskie spojrzenia znajomych, klientów i sąsiadów. W ten sposób zostaje wyartykułowany pierwszy postulat na liście potrzeb: pognębić wrogów, wzbudzić zazdrość, potwierdzić poczucie własnej wartości, być kimś w oczach świata. Róża Joanny Gonschorek uświadamia sobie, że bogactwo powinno się przekładać na odpowiedni styl życia, więc za wszelką cenę stara się zrealizować swoje wyobrażenia o kobiecie luksusowej.

Wchodzeniem w role posiadaczy fortuny rządzi prosta logika: pieniądze są po to, by je wydawać. Na początku to trochę kłopot, bo potrzeby obojga są niezbyt wygórowane, dopiero potem, gdy w domu przybywa coraz więcej przedmiotów kupionych na chybił trafił, Max i Róża rozsmakowują się w wielkim żarciu. Nieważne, że się nie potrafi grać na fortepianie, w końcu można go kupić razem z pianistą. Kupowanie nie potrzebuje już żadnych racjonalnych uzasadnień - bohaterowie odkrywają, że konsumpcja to przyjemność sama w sobie.

Potem przychodzą myśli, że za pieniądze można zrealizować ukryte pragnienia, a nawet wyładować stłumioną agresję, więc Róża funduje sobie porno show, a Max może wreszcie siarczyście dać po pysku różnym nieciekawym osobnikom, których wcześniej musiał tolerować. I to jest kolejna lekcja: pieniądze to władza nad bliźnimi, których można do woli upokarzać, poniżać lub wykorzystywać. Para świeżo upieczonych krezusów uczy się szybko, ze skromnych sklepikarzy gładko przeobrażając się w aroganckie i pretensjonalne indywidua.

Oczywiście, jest też druga strona medalu. Pieniądze przyciągają zwiedzione mrzonką korzyści różne typy spod ciemnej gwiazdy: drobnych oszustów, szemranych biznesmenów, oferujących krociowe zyski bądź egzotyczne podróże, wreszcie - nawiedzonych dogmatyków i naprawiaczy świata. Max będzie o krok od kupienia sobie miłości, a Róża - macierzyństwa, choć oboje coraz boleśniej doświadczają na własnej skórze obłudy, pozorowanych uczuć i wciąż uciekającego mirażu szczęścia, które - wobec dostępności wszelkich dóbr - coraz trudniej jest zdefiniować. Tymczasem piekielnej machiny losu nie da się zatrzymać, koło fortuny pędzi bohaterów prosto w przepaść, gdzie przykładnie zmiażdży im kości.

Róża i Max, opanowani gargantuicznym nienasyceniem wciąż nowych przedmiotów, doświadczeń i wrażeń, stają się łatwym łupem. Za sprawą Coco (Magdalena Skiba), dziewczyny znikąd, która sprytnie wkręciła się w ich towarzystwo, bohaterowie przeprowadzają się na opuszczony dworzec. Tam też dokona się ostateczny, a w finale tragiczny, akt orgii konsumpcji. W spektaklu legnickim będzie to po prostu wielki teatr pożerania i umierania. Przed widzami, usadowionymi na scenie, odsłoni się pusta widownia, obraz akcji zwielokrotnią projekcje na telebimach. Dzieje Maxa i Róży stracą laboratoryjną intymność, przekształcając się w efektowne reahty show.

Bogdan Grzeszczak prowadzi swego bohatera pewną ręką, od dobrodusznego mieszczucha, poprzez aroganckiego nuworysza, aż po finałowy paroksyzm rozpaczy człowieka, który po pogoni za kolejnymi iluzjami szczęścia obudził się na zgliszczach świata i z rozpaczliwą determinacją poszukuje jakiegokolwiek pewnego punktu zaczepienia, choćby to była śmierć. Pasja, z jaką demoluje nagromadzone dobra, podczas gdy kelner ucieka z walizkami pieniędzy, to moment, w którym zza moralitetowej figurki na szachownicy losu wyjrzy tragiczna ludzka twarz. Laboratoryjne zwierzątko, będące przedmiotem eksperymentu, staje się nagle w pełni świadomym podmiotem, który musi zapłacić rachunek za kosztowne i bolesne doświadczenie samopoznania. Doświadczenie Kandyda, ufnie rozglądającego się po świecie, zmieni się w doświadczenie Hioba, zepchniętego na dno rozpaczy.
 
U Róży Joanny Gonschorek to pęknięcie, z którego wyłoni się pełnowymiarowa postać, pojawia się znacznie wcześniej - zdradza je rys niezrealizowanego pragnienia macierzyństwa. Gdy w finale karząca ręka losu upokarza zrujnowanych doszczętnie bohaterów, zsyłając na nich ciekawskiego reportera, Róża, zanosząc się wraz z Maxem histerycznym śmiechem, usiłuje skryć się w dziecięcym wózku, jakby pragnęła, by to szaleństwo się wreszcie skończyło, a świat narodził się na nowo. Ostatecznie jednak Jacek Papis litościwie daje im szansę, pozwalając na koniec odnaleźć samych siebie i dawno wygasłe uczucie. Czyli happy end przez łzy.

Niestety, reszta postaci nie ma tej przejrzystości. Już w sztuce Dorsta są to figury mocno niespoiste, trochę fantazmatyczne, jak świecąca w ciemności (tajemniczą aureolą) Coco, która pełni w tej moralitetowej konstrukcji obowiązki narzędzia losu. Mamy więc z jednej strony galerię zabawnych typów, z drugiej - zagadkowe znaki w równaniu z wieloma niewiadomymi. W przedstawieniu legnickim brak podstawowego rozstrzygnięcia, czy to, co się dzieje, jest historią rzeczywistą, majakiem sennym czy bajką z morałem. To też dodatkowo paczy i tak już z winy autora chybotliwe ściany tej - jak ją definiuje Dorst - "komedii metafizycznej". Oglądamy więc patchwork skrojony z różnych konwencji: trochę komedii obyczajowej, trochę opowieści kryminalnej, trochę przypowieści z dreszczykiem. I sporo też - dzięki parze głównych postaci - szczerze i po ludzku brzmiącej rozpaczy.

Jacek Papis uszanował dzieło Dorsta i zrobił spektakl wedle zaleconej receptury. Toteż przedstawienie dziedziczy grzech główny tekstu: z podróży w głąb mroków duszy ludzkiej, wodzonej na pokuszenie przez bożka konsumpcji, wychodzimy z prawdą dość oczywistą. Nie należy mylić szczęścia z bogactwem.

(Jolanta Kowalska, „Metafizyka kieszonkowa”, Teatr 5/2007)



Jolanta Kowalska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST; pracuje we wrocławskim ośrodku TVP. Autorka książki "Kazimierz Junosza-Stępowski"