Drukuj

Trudno uwierzyć, by w tym spektaklu ktokolwiek chciał zwyciężyć jakiekolwiek Zło, w którejkolwiek odsłonie. Zresztą  wiary i miłości też jakoś nie za wiele. Żal mi straconej szansy na genialne  wydarzenie artystyczne. Premierową odsłonę legnickiej „Matki Joanny od Aniołów” w reż. Piotra Tomaszuka specjalnie dla @KT-u recenzuje Joanna Kiełkowicz.

Po pierwsze: czekałam na tę premierę z wielkim teatromańskim apetytem. Wybór sztuki, wybór reżysera i Nasz zespół teatralny – wszystko gwarantowało sukces, metafizyczne przeżycia i ucztę dramaturgiczną. Jako odpowiedzialny widz przeczytałam opowiadanie J. Iwaszkiewicza i przypomniałam sobie film Kawalerowicza. I tak przygotowana  zasiadłam w swoim ulubionym fotelu na widowni. Już po pierwszych 30 minutach okazało się, że popełniłam błąd na tzw. “przedpolu”. Moje przygotowanie tylko mi przeszkadzało w odbiorze sztuki.

Po drugie: reżyser nie miał żadnego pomysłu na dwie główne Osoby dramatu tj. tytułową Matkę Joannę od Aniołów, która okazała się  matką ani od Aniołów ani od Demonów i egzorcystę – Księdza Józefa Suryna. Sprowadzenie roli  tytułowej do niezrozumiałych mamrotań i epileptycznych dygotań, to zbytni minimalizm jak na nazwisko reżysera, a przede wszystkim talent i możliwości warsztatowe  Katarzyny Dworak. “Niewykorzystanie” jej talentu uważam za główny grzech zaniechania Pana Reżysera. To samo można odnieść do Rafała Cielucha. Kiedy na scenie rozgrywa się walka dobra ze złem, to chciałabym chociażby uwierzyć w to zło,  a tu nic - ani czucia, ani widoku, a i o wiarę trudno. Zło u Pana Reżysera jest całkiem letnie. Niby Opętana, ale jakoś tak na  trzy ćwierci. Nie mówiąc już, że nie sposób doszukać się przyczyn tego opętania. Reżyser zdaje się sugerować, że to grzech pychy jest głównym złem  prowadzącym  do zniewolenia Matki Joanny przez  9 demonów . Teza tyleż ryzykowna, co nie udowodniona. Matka Joanna w istocie krzyczy, by uczynić ją świętą, a jeśli nie to co? Stanie się jawnogrzesznicą? Matka Joanna nie chce być zwykłą Służebnicą Pańską w habicie, chce być celebrytką na ołtarzu? Gdybać możemy bez końca, lecz próżno szukać w tekście, bądź w akcji na scenie, podpowiedzi, wskazówek, sugestii. Pustka. Rozumiem, że “letnie zło” jest niebezpieczne,  nawet bardziej niż wizja piekieł, jednak musi być odczuwalne, pełzać, omamiać, oblepiać , obłapiać , podprogowo kusić.... Za to walka  z Nim (w dodatku w 9 Lucyferskich Personach) nie może  być “letnia”. Trudno uwierzyć, by w tym spektaklu ktokolwiek chciał zwyciężyć jakiekolwiek Zło, w którejkolwiek odsłonie. Zresztą  wiary i miłości też jakoś nie za wiele.

Po trzecie: najzwyczajniej żal mi straconej szansy na genialne  wydarzenie artystyczne. Owszem jestem nieco rozbestwiona, bo ostatnich kilka legnickich premier to perełki, mówiące o kondycji ludzkiej, relacjach, podstawach egzystencji, zasadach elementarnych i tak mogłabym bez końca.

Po czwarte: to będzie małostkowe - czyżby reżyser z jednej Prowincji postanowił zachałturzyć na drugiej Prowincji. Zaznaczam, że dla mnie prowincja to stan umysłu, a nie miejsce na mapie.

Po piąte: spektakl ma kilka niewątpliwych “punktów dodatnich” – pod względem plastyczno-(scenografia)–muzyczno-iluminacyjnym (światła) - jest  dobry i spójny.  Z tych to względów wszystkich zapraszam na widownię, bo warto.

Pozostaje  odpowiedź na po szóste: czego więc zabrakło, by osiągnąć sukces? By widz wyszedł  w istocie wzruszony (o czym wspomniał reżyser w wypowiedzi po premierze)? Poruszony? Ja wyszłam niestety zmieszana, nie wstrząśnięta.

Joanna Kiełkowicz

Od redaktora @KT-u:
autorka jest legnickim sędzią, wielką miłośniczką literatury i teatru, stałym bywalcem wszystkich spektakli granych na scenach Teatru Modrzejewskiej.