Drukuj

Robert Urbański jest cenionym w legnickich kręgach kulturalnych autorem dramatów, takich jak „Wschody i Zachody Miasta” czy „Operacja Dunaj”, tłumaczem korespondencji Franza Kafki oraz miłośnikiem historii.  I, jak się okazuje, wielbicielem fauny. Portret kierownika literackiego Teatru Modrzejewskiej rysują Olga Mamajew i Katarzyna Raczyńska.

Dzieciństwo jest okresem życia, w którym wszystko wydaje się możliwe. Marzenia zdają się realne, a groźba, że mogą się nie spełnić, nie przychodzi nam do głowy. Robert Urbański opowiada, jak to w latach szczenięcych był przekonany, że zostanie zoologiem. Fantazjował o badaniu małp w Afryce Środkowej. Zapytany o to, czy żałuje, że nie spełniły się marzenia z dzieciństwa, odpowiada, że czasem tak.

- Biologia jest sprawdzalna, „zmierzalna”. Jeśli jakiś zoolog powie, że puchacz jest najmniejszą sową świata, że jest tak mały, że się przeciśnie przez dziurkę od klucza, to zostanie wyśmiany – opowiada dramaturg. - Natomiast w przypadku pisania jest zupełnie inaczej – literatury nie da się zmierzyć, zważyć. Nie ma czegoś, co byłoby bezsporne i niepodważalne. To samo dzieło może być przez jednego krytyka bardzo chwalone, natomiast drugi stwierdzi, że jest ono nic nie warte. Nie ma żadnej miarki, którą można by udowodnić, że któryś z nich ma rację, a któryś się myli. Jest to pewien dyskomfort. Zdarzają się chwile, kiedy człowiek chciałby mieć jakieś stabilne, solidne podłoże.

Wobec tego czy gdyby istniała możliwość ponownego wyboru ścieżki kariery, zostałby zoologiem? - Może i warto zadawać sobie takie pytania, ale mało kto potrafi ot tak zmienić swoje, już określone życie. Z pewnością, gdybym wybrał biologię, a dopiero po kilku latach pracy w tym zawodzie zabrał się za pisanie, moje dzieła, jeżeli można je tak nazwać, wyglądałyby inaczej. Pisarz nieposiadający innego niż „biurkowe” doświadczenia zawodowego znajduje się w być może trudniejszej sytuacji niż, na przykład pisarz lekarz czy pisarz adwokat.

Słowa Urbańskiego pokazują, że decyzja o wybraniu kariery pisarskiej była długo rozważana i przed, i po jej podjęciu. Jaki wpływ na nią mieli rodzice Roberta? - Właściwie nigdy nie było takiego momentu, że oni mną kierowali, że próbowali za mnie decydować. Raczej przyjmowali to, co sam sobie postanowiłem i dawali mi wolną rękę.

Czy zatem nigdy nie słyszał: „Ale gdybyś poszedł na medycynę czy prawo, to mógłbyś pisać w wolnym czasie”? - pytamy z niedowierzaniem. - Owszem, słyszałem, ale raczej w formie nieszkodliwych uwag. Zobaczycie, za parę lat same zaczniecie mówić takim głosem! - mówi z uśmiechem, po czym, widząc nasze przerażenie, dodaje: – Nie zorientujecie się nawet, kiedy. Tak to jest: wojna pokoleń trwa. Czy wobec tego zamierza wpływać na decyzje życiowe swoich dzieci? Chciałbym, żeby moje dzieci poszły własną drogą, zajęły się czymś, co będzie owocem ich własnej decyzji – pisarz odpowiada z przekonaniem.

Scenarzysta wiele razy rozpoczynał swoją przygodę z teatrem. Już jako mały chłopiec chodził na przedstawienia, wtedy marzył jednak, że zostanie zoologiem - zwierzęta robiły na nim dużo większe wrażenie niż scena. Teatr natomiast nie zapomniał tak szybko o młodym bywalcu. - Jako świeżo upieczony licealista trafiłem na spotkanie z Wojciechem Malajkatem, który wówczas odwiedził nasz teatr. Opowiadał o swojej pracy tak ciekawie i miał tak świetną dżinsową katanę, że postanowiłem zostać taki jak on. Jednak pomimo chęci i determinacji w aktorstwie na dłuższą metę nie sprawdził się. Pod koniec liceum pożegnałem się z teatrem na kilka lat, można powiedzieć, że nawet obraziłem się.

Mimo że był uczniem klasy biologiczno-chemicznej, po maturze nie wrócił już do nauk ścisłych, wybrał studia polonistyczne. Powrót do teatru wynikł ze znajomości z Przemkiem Bluszczem - zupełnie przypadkowej, zawartej w przedszkolu, do którego jego syn chodził wraz z synem aktora.

- Pokazałem Przemkowi moje próbki literackie. Wtedy namówił mnie, bym napisał adaptację powieści Roberta Nye’a „Faust”, którą obaj wówczas przeczytaliśmy. Adaptacja spodobała się Jackowi Głombowi i - choć do dziś nie została zrealizowana - zapoczątkowała stałą współpracę z legnickim teatrem. Wyszedłem z teatru drzwiami, a wróciłem oknem; wróciłem nie jako człowiek, który miał ambicje aktorskie, ale jako człowiek, który próbuje pisać – wspomina dramaturg.

Pisanie stało się pasją, w której Robert Urbański się spełnia. Zanim siądzie nad kartką papieru, stara się, aby pomysły, które mają zostać na ów papier przelane, były już gruntownie poukładane w głowie. Fenomenem jest to, że kiedy szkicuje się portrety bohaterów, po pewnym czasie zaczynają oni żyć własnym życiem. - Od setek lat ludzie się nad tym zastanawiają i dalej nie wiadomo, na czym to polega. Postacie zaczynają mówić swoim, zupełnie niespodziewanym głosem.

Skąd pomysł na przedstawienie historii Legnicy na scenie? - Jest to fascynujący fenomen dziejowy - tu kiedyś, jeszcze tak niedawno, było miasto niemieckie, teraz jest miasto polskie. Niby dwie proste rzeczy, ale z tego wynika zupełnie niezwykła opowieść.

Tak właśnie powstał spektakl „Wschody i Zachody Miasta”, pokazujący losy Legnicy przechodzącej z rąk do rąk na przestrzeni siedemdziesięciu lat. Życie w tym mieście było trudne zarówno dla tych, którzy musieli je opuścić, jak i dla tych, którzy mieli tu zamieszkać. Ciągłe zderzenia światów. Jak były zbierane informacje i materiały do tej sztuki?

- Rozmawiałem z Niemcami, którzy opuścili te tereny jako dzieci, a także z Polakami. Sięgałem do wspomnień rodzinnych, sporo czytałem. Starałem się to udokumentować w miarę wiernie. Ale jest też tak, że ile ludzi, tyle opowieści, i są one bardzo różne. W pewnym momencie poczułem się nasycony i poszedłem za radą pewnego amerykańskiego scenarzysty filmowego, który owszem, zalecał skrupulatną dokumentację tematu, ale potem kazał to wszystko wyrzucić do kosza i wymyślić od początku. I trochę tak to było, ponieważ sztuka nie może być encyklopedią ani zbiorem ciekawostek. Sztuka musi nieść przekonującą historię, którą widz zrozumie.

W zeszłym roku pojawiła się książka „Franza Kafki Listy do rodziny, przyjaciół, wydawców” zawierająca tłumaczenie korespondencji słynnego niemieckojęzycznego pisarza. Co zainspirowało legnickiego dramaturga do opracowania tej pozycji?

- Z wielkimi miłościami jest tak, że trudno jest je zwerbalizować, żeby nie było śmiesznie – zaczyna z rozmysłem. – Kafka jest taką literacką miłością, którą przeżyłem jako nastolatek. Czytałem go wtedy, kompletnie nie rozumiejąc…  Jak mała myszka patrzy w oko węża, nie będąc się w stanie ruszyć i nie wie, o co chodzi, dlaczego nie może nawet drgnąć, tak ja poznawałem jego literaturę, nie wiedząc, na czym polega jej tajemnica, czemu to jest takie hipnotyzujące. Wiedziałem, że to coś jedynego w swoim rodzaju, zupełnie odrębny świat, który pod szatą nieprzystawalności do tego, co za oknem, jest bardziej prawdziwym, bardziej wnikliwym obrazem rzeczywistości niż literatura ściśle realistyczna. Do pomysłu przełożenia jego korespondencji musiałem dojrzeć, być przekonanym, że mam kompetencje, żeby to zrobić. W końcu przyszedł odpowiedni moment, splotły się odpowiednie okoliczności życiowo-zawodowo-branżowe. To nie jest tak, że wpada się na jakiś pomysł i od razu się go realizuje - przed pisaniem warto wiedzieć, że ktoś to wyda. Szanuję pisanie do szuflady, pogłębianie w ten sposób swojego doświadczenia, ale kiedy coś tworzysz, to chyba warto, żeby ktoś to przeczytał.

A kiedy ten moment nadszedł, w pracy wspierała go żona Anna. Zapytany o wrażenia, dotyczące tej współpracy,  odpowiada:  - Bardzo dobrze nam się razem pracowało. Jesteśmy przyjaciółmi i uzupełnialiśmy się w pracy. Bez fachowości mojej żony na pewno bym sobie nie poradził. Bez niej tłumaczenie byłoby skażone, z mnóstwem błędów. A tak było raźniej, motywowaliśmy się nawzajem. Dobrze było wiedzieć, że ma się w tej pracy sojusznika.

Na zakończenie zadajemy standardowe pytanie: czy są już jakieś plany związane z przyszłą twórczością? - Nie wiadomo, od czego zacząć, tyle tego jest. Życia mi nie starczy na realizację moich planów.

Konkrety? Robert Urbański zajmuje się aktualnie pisaniem adaptacji powieści Rolfa Bauerdicka „Jak Matka Boska trafiła na Księżyc”. Ponadto przekłada szesnastowieczny traktat Paracelsusa, szwajcarskiego lekarza, przyrodnika i filozofa „Księga o nimfach, sylfach, pigmejach i salamandrach tudzież innych duchach”. - Ujmijmy to tak, że mam dużo planów, które czekają pokornie w kolejce - kończy tajemniczo.

(Olga Mamajew i Katarzyna Raczyńska, „Do teatru – przez okno!”, Raban, luty 2013)