Drukuj

Mieszkańcy Zagłębia Miedziowego do czasu premiery „Orkiestry” nie doczekali się żadnego wytworu sztuki, który opowiadałby ich życie i utrwalał specyficzny koloryt zawodu górnika z tego rejonu Polski. Spektakl, podobnie jak „Ballada o Zakaczawiu” jest opowieścią na poły baśniową, nierzeczywistą, ale tak samo jak i ona utrwala zdarzenia prawdziwe – pisze Katarzyna Knychalska w kwartalniku wrocławskiego Ośrodka Pamięć i Przyszłość.

Legnicy, jako stolicy Zagłębia Miedziowego przypadła i zaszczytna, i niewdzięczna rola (powiedzmy, choć to trudne historycznie słowo) „przodownictwa” w regionie. Prestiżowym wyznacznikiem takiego przodownictwa jest, a raczej winna być rozwinięta działalność kulturalna. Do 1999 r. miasto było stolicą województwa, a gdy dodamy do tego kompleks niedalekiego, świetnie prosperującego Wrocławia, którym Legnica zawsze chciała się stać – zrozumiemy, skąd w jej mieszkańcach taki głód lokalnego sukcesu, nie tylko na płaszczyźnie kulturalnej.

Kiedy w 1994 r. Jacek Głomb obejmował dyrekcję w Centrum Sztuki – Teatr Dramatyczny (bo tak nazywała się nieudana hybryda, która wzorem polityki kulturalnej początków lat 90. miała skupiać w jednych rękach całą wojewódzką  kulturę) nie miał łatwego zadania. Teatrem w Legnicy pod rządami wcześniejszych dyrektorów straszono co krnąbrniejszych studentów aktorstwa – „Jak się nie weźmiesz do roboty – zobaczysz! – wylądujesz w takiej Legnicy!”. To mało jeszcze, bowiem Legnica była miastem trudnym nie tylko do pracy, ale i do życia. Nie lada wyzwaniem stało się namówienie jej mieszkańców na wspólny udział w kulturze, skoro w ogóle nie mieli oni ochoty „być wspólnie”. Miasto niejako na siłę odbudowane i zaludnione po II wojnie światowej jeszcze dziś zmaga się z popękaną historią i narodowym rozbiciem. Każde legnickie podwórko ma swoją osobną opowieść, izolowaną od opowieści z podwórek innych dzielnic.

Powojenna sytuacja polityczna nie rozwiązała problemu. W Legnicy powstała dzielnica wojsk radzieckich – odgrodzona od reszty miasta murem, dzielnica z własnymi sklepami, mieszkaniami i instytucjami, miasto w mieście. Do 1964 r. teatr legnicki przyporządkowany był Rosjanom i rzadko któremu Polakowi udało się do niego dostać. Panowała atmosfera nieufności, nie tylko w stosunku do Rosjan, ale i przedstawicieli innych nacji od lat przecież obecnych w Legnicy: Ukraińców, Żydów, Łemków, Greków, Niemców.

Po wyjeździe wojsk radzieckich sytuacja zmieniła się w mniejszym niż można by się spodziewać stopniu. Małe, zaniedbane miasto nie mogło się równać z Wrocławiem, a to już wystarczający powód do obudzenia legnickiego kompleksu prowincji. Mieszkańcy uwierzyli, że kultura w prowincjonalnym mieście musi być na prowincjonalnym poziomie i – jeśli odczuwali potrzebę uczestniczenia w niej – jeździli do wrocławskich teatrów i na wrocławskie koncerty. Kompleks prowincji, trudna historia i brak agory, na której te problemy można by przepracować zaowocowały ukonstytuowaniem się społeczności zatomizowanej, tożsamościowo pogubionej.

W tych realiach Teatr miał do spełnienia trudne i ambitne zadanie. Musiał stworzyć podwaliny społecznej wspólnoty, sprawić, by legniczanie polubili swoje miasto i status jego mieszkańców. Na najbardziej przyziemnym poziomie odbyło się to za sprawą ogólnopolskich sukcesów Teatru, który od „Ballady o Zakaczawiu” w reż. Jacka Głomba (2000 r.) stał się rozpoznawalny i ceniony przez krytyków i widzów w całej Polsce. Dzięki temu legniczanie uwierzyli, że na prowincji powstawać może wysoka sztuka. Duma z prężnie działającej instytucji kultury to jednak za mało, by pobudzić do życia trwałą wspólnotę. Twórcy Modrzejewskiej zrozumieli, że kompleksów Legnicy nie przełamią adaptacje klasyków czy eksperymentalne dramaty współczesne. Miasto potrzebowało osobnych, nowych, specjalnie dla niego spisanych historii. Miały one być tworzone przez mieszkańców, a rolą Teatru było  nadanie im scenicznego kształtu.

Twórcy „dramatów Modrzejewskiej” spotykali się z legniczanami, spisywali ich opowieści i na tej podstawie kreowali ballady o mieście. Tak powstała sztuki w reżyserii Głomba: „Ballada o Zakaczawiu”, „Wschody i Zachody Miasta”, „Łemko” i „Orkiestra” (w dwóch ostatnich przypadkach opowieść rozciągała się na cały region miedziowy). Z legnickich opowieści częściowo czerpano także przy realizacjach takich sztuk jak „Zły” w reż. Głomba, „Made in Poland” w reż. Przemysława Wojcieszka czy „Mamatango” zrealizowane przez zespół aktorski Teatru.

Opowiadanie legniczanom legnickich historii to znak rozpoznawczy Teatru Modrzejewskiej. Drugim, niemniej istotnym a na pewno bardziej „medialnym” jest oswajanie miasta, poprzez adaptowanie jego opuszczonych przestrzeni, ożywianie ich sztuką i opiekę nad nimi. Teatr Modrzejewskiej od 1994 roku w swojej działalności artystycznej wykorzystał ponad 15 różnych przestrzeni miejskich, w tym postindustrialne, postmilitarne, sakralne, przeznaczone na działalność rozrywkową i sportową. Część z nich użytkowana była jednorazowo (na czas jednej premiery i popremierowych pokazów lub na jednorazowy występ zespołu gościnnego podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Miasto”) Niektóre są własnością Teatru od wielu lat i stale służą, np. jako scena teatralna czy siedziba warsztatów. Obecnie z licznych przygarniętych budynków pod opieką Teatru pozostały trzy (nie licząc głównego budynku na Rynku 39) czyli: kamienica na Nowym Świecie, były teatr varietes przy ulicy Kartuskiej w dzielnicy Zakaczawie oraz położony na brzegu Kaczawy budynek przemysłowy przy ulicy Jordana (niegdyś scena przedstawienia „Szaweł” w reż J. Głomba).

Najważniejszym powodem, dla którego Teatr Modrzejewskiej na początku swojej działalności opuszczał główny budynek, by grać w ruinach, jest ten charakterystyczny dla teatralnych „offów” przełomu ubiegłego wieku - mianowicie przełamywanie strachu widowni przed zakonotowanymi historycznie skojarzeniami z teatrem (świątynią sztuki, miejscem elit, narzuconą etykietą itd.). Mniej sterylne przestrzenie pomagają ośmielić widzów. Jednocześnie rozległe, wysokie budynki z imponującą akustyką i mniejszym obciążeniem przepisami BHP pozwalają na odważne zabiegi inscenizacyjne, które zawsze leżały w artystycznej naturze Jacka Głomba i które dzięki swojej widowiskowości stały się także istotnym elementem strategii marketingowej Teatru.

To, co na początku było zabiegiem marketingowym, z czasem stało się zasadą postępowania. Coraz większe doświadczenie w adaptacji oryginalnych przestrzeni, dobre recenzje, duże zainteresowanie ogólnopolskie fenomenem tworzeniu wielu scen teatralnych w małym  mieście i w końcu dobry odbiór wśród legniczan – to wszystko utwierdzało artystów w poczuciu słuszności obranej drogi. Wraz z umocowaniem społecznym i promocyjnym szła także równie ważna, jeśli nie ważniejsza pewność artystyczna.  Zespół paradoksalnie niejako przez przypadek odkrył, że jego twórcze wędrówki po Legnicy mają w sobie niezwykłą siłę społeczną. O przestrzeniach miejskich nie myślano już tylko jak o oryginalnym „opakowaniu” spektaklu. Badana kawałek po kawałku Legnica zachwycała swych odkrywców. Budynki stały się dla nich bytami realnymi, obecnymi w tym konkretnym mieście z jakiegoś powodu i otoczonymi jakąś historią. Ekipa Teatru chciała swoją wrażliwość przenieść także na mieszkańców miasta.  Wraz ze spojrzeniem na budynek jak na partnera w projekcie, dla którego i dzięki któremu się coś opowiada – zaczęła się tworzyć „ideologia przestrzeni”.

I tak miejsce stało się jednym z dwóch filarów pomysłu na lokalność Teatru. Z jednej strony (i zawsze na początku) była opowieść, którą chciano przedstawić Legnicy, z drugiej pojawiała się przestrzeń, która naznaczała tę opowieść i jednocześnie była przez nią naznaczona. Pojawiała się sama, zaraz po tym jak powstała historia, czy - jak lubi mówić Jacek Głomb - „sprawa”, lokalny temat, z jakiegoś powodu ważny dla mieszkańców miasta. Tymi nagłymi pojawieniami się rządził najczęściej przypadek. Tak było w 2000 r., kiedy zrodził się pomysł, aby o jednej z najbiedniejszych dzielnic miasta – Zakaczawiu – opowiedzieć poprzez barwne losy lokalnego złodzieja, Genka Cygana.  W ten sposób powstała „Ballada o Zakaczawiu”, a szczęśliwie odnalezionym dla niej gospodarzem zostało Kino „Kolejarz”. Ballada nie była opowieścią stricte dokumentacyjną czy odtwarzającą w pozytywistyczny sposób historię dzielnicy. Osnuto ją jednak na kanwie prawdziwych wspomnień i anegdot zebranych od mieszkańców miasta. W wielu relacjach Kino „Kolejarz” pojawiało się jako miejsce najciekawszych zdarzeń i nieformalnych spotkań Zakaczawia. To tu Gienek miał trenować boks z kolegami z dzielnicy, tu także uczestniczyli w seansach filmowych, a najbardziej lubiany przez nich film o Winnetou stał się lejtmotywem przedstawienia Jacka Głomba

Od czasów „Ballady o Zakaczawiu” twórcy upodobali sobie formę ballady właśnie - ugładzonej, pogodnej, choć momentami trudnej, zawsze jednak budzącej nadzieję; bardziej więc mitologii zawieszonej w realiach historycznych niż prostego dziejopisarstwa; mitologii, jak to trafnie zauważył w rozmowie opublikowanej na łamach „Dialogu” Jacek Sieradzki, budowanej od dołu, na podstawie relacji i przykładów, a nie jak chcieliby obrońcy prawdy historycznej – od góry, widzianej okiem jakiegoś naddanego, obiektywnego autorytetu. I prędzej chyba można mówić właśnie o mitologii budowaniu czy pisaniu niż jej poszukiwaniu, jak to mogliby sugerować antropolodzy kultury. O takim antropologicznym rozumieniu mitu w przypadku pozbawionej tożsamości lokalnej Legnicy nie mogło być mowy – to właśnie przed artystami pojawiła się konieczność jego powołania i tym samym wytworzenia poczucia przynależności i lokalnej dumy.

Wybrano do tego celu formę ballady i wybór ten nie był przypadkowy: - Chcieliśmy tamtą Legnicę opowiedzieć Legnicy dzisiejszej, żeby Legnica samą siebie, swoją przeszłość polubiła […] lokalne antypatie i kompleksy sumują się, mam wrażenie, w jakiś ogólny kompleks polski – poczucie, że żyjemy w kraju podrzędnym, z którym trudno się identyfikować. Ballada… była próbą pokazania legniczanom: zobaczcie, w jakim ciekawym, barwnym mieście żyjecie - tłumaczył legnicką misję „ku pokrzepieniu serc” dramaturg na stałe związany z Teatrem, Krzysztof Kopka.

W przypadku „Ballady o Zakaczawiu” chodziło także o przywrócenie godności mieszkańcom tytułowej dzielnicy, których uważało się w mieście za osoby drugiej kategorii – biednych, z patologicznych rodzin, w większości zapewne przestępców. Ballada obudziła zainteresowanie kulturą u mieszkańców Zakaczawia i podczas pokazów w kinie „Kolejarz”  chyba właśnie widownia była najciekawsza - przynajmniej z punktu widzenia socjologa kultury. Spektakl oglądali jednocześnie włodarze miasta i sprzedawcy złomu, którzy przychodzili z prowiantem w foliowych reklamówkach i głośno komentowali akcję. Od takich komentarzy rozpoczynał się zakaczawski i szerzej – legnicki dialog z Teatrem, opowiadaną przez niego historią, ale przede wszystkim dialog między widzami Ballady. Z jednej strony widza skonfrontowano z prawdziwym miejscem naznaczonym historią, z drugiej – z przestrzenią teatralnej ułudy. Z jednej z historią Zakaczawia popartą opowieściami świadków, z drugiej – ze słowem „ballada” w tytule, sugerującym swobodę w koloryzowaniu przedstawionego świata.

To zaczepne granie z poczuciem realności widza, wbijanie go w iluzję i rozbijanie jej po chwili pozwalało na zbliżenie się do „tego, co teatralne”, ale jednocześnie (co zapewne także stanowiło założenie artystów) budziło wiele kontrowersji. Bo oto nagle po premierze „Ballady o Zakaczawiu” pojawiały się głosy mieszkańców Legnicy, że „z Genkiem wcale tak nie było”, a nawet prasowe wypowiedzi rodziny bohatera zaniepokojonej, że ich krewnego ochrzczono poczciwym, ale jednak złodziejem. Nie pomagało tłumaczenie się prawem twórców do aktu kreacji – zaburzanie ustalonej granicy fikcji i rzeczywistości skutkowało buntem części widowni, która chciała postawić artystom warunek: albo wybieracie kreację, albo pokazujecie nam prawdę, nie ma opcji pomiędzy. I w tym buncie tkwił chyba największy sukces Ballady, która rozpoczęła to, na co Jacek Głomb z Krzysztofem Kopką tak czekali – dialog. Legniczanie zaczęli mówić – o przedstawieniu, Teatrze, PRL-u, Genku, ale przede wszystkim o Zakaczawiu. Spierali się ze sobą o własną przeszłość we własnym mieście – Teatr obudził w nich potrzebę przynależności do miejsca, określenia swojej tożsamości.

Osiągnięto skromny, choć ważny cel lokalny – sztuka oddziaływała na rzeczywistość. Okazało się jednak, że rezultaty eksperymentowania z granicami realności w teatrze przerosły oczekiwania ich sprawców – „nabrali się” nań nie tylko legniczanie, lecz także krytycy. Znaki wskazujące na chęć dotknięcia prawdy przyćmiły (także przecież wyraźne) sygnały, że Ballada to nadal „tylko” teatr – przyćmiły na tyle mocno, że jej twórcy zostali posądzeni przez recenzentów i kolegów po fachu o przekłamywanie historii czy niezdrowy, sentymentalny stosunek do czasów „błędów i wypaczeń”. Kopka starał się prostować: - Nie chcieliśmy porywać się na syntezę epoki, która dobiegła kresu, a która stanowiła przecież sporą część naszego wspólnego życia. To miała być opowieść o konkretnym człowieku, o zakaczawskim Janosiku […] I okazało się, że nie da się opowiedzieć tej cząstki bez całości – bez Peerelu.  

Przy każdym kolejnym lokalnym przedstawieniu historia się powtarza. Po premierze „Łemka” Roberta Urbańskiego w reż. Jacka Głomba z 2007 r., opowieści nakreślającej dzieje mniejszości łemkowskiej, zamieszkującej okolice Legnicy od wysiedleńczej akcji Wisła z 1947 r. – w mieście zawrzało. Na twórców obraziła się część legnickiej mniejszości ukraińskiej. Także Łemkowie jak mantrę powtarzali: „to nie do końca tak było”. Powstały specjalne fora internetowe na portalach łemkowskich, na których Ukraińcy, Polacy i Łemkowie dyskutowali nie tylko o proporcjach prawdy historycznej i fikcji w przedstawieniu, ale także o akcji Wisła i związanych z nią wspomnieniach. Dla osoby niezaangażowanej emocjonalnie w problem Łemków i Ukraińców na ziemiach legnickich oczywiste natomiast było, że spektakl chce oddać sprawiedliwość wszystkim po trochu, nie lukrując jednocześnie historii i nie stając po żadnej ze stron. Po raz kolejny budowano opowieść oddolnie – podstawą był człowiek z całą przynależną mu słabością, wrażliwością i różnorodnością. Widz może utożsamić się z Orestem – Łemkiem przesiedlonym do położonych nieopodal Legnicy Mikołajowic, który współcześnie opowiada dzieciom swoją historię i domaga się uwagi i rozliczenia błędów przeszłości – jak i z polskim urzędnikiem, który oburza się na roszczeniowość Łemków i zarzuca im ograniczenie perspektywy historycznej jedynie do własnego świata.

Budowanie opowieści tak, by poruszyła wszystkie skonfliktowane ze sobą „obozy”, pozostawianie tematów otwartymi i nie narzucanie punktu widzenia to nieodłączne cechy legnickich ballad. Nie chodzi w nich bowiem jedynie o ukazywanie jakiegoś fragmentu rzeczywistości, ale o pobudzanie rozmowy, nawet gdyby miała okazać się trudna. Twórcy Modrzejewskiej wierzą bowiem, że każdy dialog będzie lepszy od ciszy i wiecznego uciekania od tematów tabu, a tylko od dojrzałości widza zależy, jak on się w tym dialogu zachowa: czy otworzy się na argumenty drugiej strony, czy zacietrzewi jeszcze bardziej.

Jak duże ryzyko niesie za sobą mieszanie rzeczywistości i fikcji pokazuje ostatnia lokalna ballada w reżyserii Jacka Głomba – „Orkiestra” Krzysztofa Kopki. Po premierze do legnickiego Teatru przyszedł oficjalny list protestacyjny podpisany przez członków męskiego chóru górniczego, oburzonych, że jeden z bohaterów opowieści – Zenek – nazywa udział w takim chórze, tu cytat: „czystym pedalstwem”. Bardzo trudno było wytłumaczyć sygnatariuszom owego protestu, że przywilejem artystów jest tworzenie alternatywnych światów i bohaterów, którzy nie muszą być wcale alter ego swoich kreatorów i że Zenek to prymitywny chłopak, a obelgi włożone w jego usta nie świadczą o poglądach Krzysztofa Kopki, który powołał Zenka do życia na kartach swojego dramatu.

Mimo tego absurdalnego i w efekcie zabawnego zdarzenia „Orkiestra” doczekała się porównań do „Ballady o Zakaczawiu”, głównie z powodu budowania mitologii grupy osób, do tej pory tej mitologii pozbawionej. Tak jak w przypadku Ballady, „Orkiestra” ma swojego bohatera zbiorowego – górników i związaną z nimi społeczność okręgu miedziowego. Opowieść, zamknięta w baśniowych ramach przez Krzysztofa Kopkę, ma u swych podstaw realne wydarzenia i postacie, ale przetworzone do tego stopnia, że trudno byłoby ją traktować jak literacką kronikę regionu. W przypadku „Orkiestry”, której sama konstrukcja scenariusza zakłada ciągłe przenikanie się realności i świata duchów, a na dodatek jeszcze kilku historycznych planów, wyznaczenie  granicy między prawdą historyczną a fikcją staje się nie tylko niemożliwe, ale i bezcelowe. Przestrzeń gry – stara cechownia ZG „Lubin” - to element należący do świata realnego, ale nie naznaczonego tak bezpośrednio, jak to miało miejsce w kinie „Kolejarz” - obecnością konkretnego bohatera. Niemniej jednak lokalizacja przedstawienia w tym, a nie innym miejscu ma na celu nie tylko stworzenie  tzw. atmosfery. Droga do cechowni prowadzi pomiędzy zabudowaniami kopalni, obok imponujących szybów górniczych, ścieżkami, którymi o każdej porze dnia wędrują górnicy w pełnym oprzyrządowaniu. I choć sama salka cechowni niczym szczególnym się nie wyróżnia, to topografia obszaru ją okalającego stanowi wymowny prolog dla opowieści.

Mieszkańcy Zagłębia Miedziowego do czasu premiery „Orkiestry” nie doczekali się żadnego wytworu sztuki, który opowiadałby ich życie i utrwalał specyficzny koloryt zawodu górnika z tego rejonu Polski. Spektakl podobnie jak Ballada jest opowieścią na poły baśniową, nierzeczywistą, ale tak samo jak i ona utrwala zdarzenia prawdziwe: pochód pierwszomajowy zakłócony przez helikopter, górnika, który swoją klaustrofobię leczył wódką, żarty z przewodniczącej partii, film kręcony przez Kieślowskiego m.in. w kawiarni „Ratuszowa” itd. I tak samo jak pozostałe lokalne opowieści daje powód do rozmowy – o trudach górniczego życia, o nierozliczonej przeszłości czy w końcu o polityce i sposobach organizowania i finansowania przemysłu górniczego.

Pobudzanie lokalnego dialogu jest realnym i namacalnym przejawem społecznego oddziaływania teatru.  Zadanie teatru ludowego w rozumieniu legnickim polega na konfrontowaniu grup społecznych w ich wielorakości. Widz niewywodzący się z tych grup ma możliwość zapoznania się z nimi i wysłuchania ich historii, widz zaangażowany w opowieść i utożsamiający się z nią zdobywa natomiast nowy punkt odniesienia. Problem musi zostać przedstawiony w skali mikro, bowiem tylko wtedy jest wystarczająco wyrazisty, aby członkowie lokalnej wspólnoty mogli się z nim skonfrontować.

Jednocześnie jednak te lokalne opowieści zawsze zanurzone są w historii Polski i świata, nie odgradza się ich od czasu i przestrzeni zewnętrznej. Dzięki temu zyskują szersze niż tylko lokalne pole interpretacji i są zrozumiałe i równie emocjonalnie przeżywane przez widzów spoza legnickiej społeczności. Wedle zasady Jacka Głomba – jeśli spektakl czytany jest jedynie lokalnie, oznacza to, że coś się twórcy nie udało. Lokalność i jednostkowa, ludzka historia ma być tylko punktem wyjścia do stworzenia opowieści uniwersalnej. Dyrektor Teatru Modrzejewskiej sądzi, że tylko ten kierunek – od lokalności ku uniwersalności – jest wyznacznikiem dobrej i istotnej społecznie sztuki.

(Katarzyna Knychalska, „Dialog lokalny – teatr globalny.  O wspólnototwórczej roli Teatru Modrzejewskiej w Legnicy”, Pamięć i Przyszłość nr 18, 4/2012)