Drukuj

Przy okazji premiery „Drogówki” pojawiły się recenzje, w których dostrzeżono i pochwalono Przemysława Bluszcza i Janusza Chabiora, którzy w szeroki świat wylecieli z legnickiego Teatru Modrzejewskiej. Pisze Jolanta Gajda-Zadworna.

Krytycy chwalą prawie wszystkich aktorów grających w najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego za ich wyrazistość. Tę właśnie cechę dostrzeżono nie tylko u Arkadiusza Jakubika, ale też u wykonawców podrzędnych ról, w tym byłych asów legnickiej sceny. W „Drogówce” całym sobą gra Przemysław Bluszcz – po wyglądzie sądząc, znakomity w budowaniu czarnych charakterów. Jednak, jak pokazują role tworzone na scenie (najpierw w Legnicy, a od kilku lat w zespole stołecznego Teatru Ateneum) i na ekranie, to spec od postaci, których intencji nie możemy być do końca pewni.

Z Legnicy wyciągnął go – podobnie jak Janusza Chabiora – młody i rzutki reżyser Przemysław Wojcieszek. Za rolę grubo ciosanego, małomiasteczkowego mafiosa w filmie „W dół kolorowym wzgórzem” Bluszcz dostał nagrodę dla najlepszego debiutanta na festiwalu w Gdyni w 2004 r. I przestał być aktorem lokalnym.

Szybko sięgnęła po niego telewizja. W ciągu dziesięciu lat zagrał w dwudziestu produkcjach. Głównie czarne charaktery. Jednak seriale, takie jak „Mrok”, gdzie wcielił się w komisarza Grosza, „Czas honoru” z mocną rolą gestapowca Uwe Rappkego czy najnowsze „Paradoks” i „Wszystko przed nami” dały mu nie tylko popularność. Pokazały warsztat i umocniły zawodową pozycję.

Widzom przestały umykać nawet mniejsze role Bluszcza, m.in. jako menedżera zespołu Dżem w filmie „Skazany na bluesa” czy producenta filmów porno w „Zerze”. Pojawiły się próby przełamania wizerunku idealnego odtwórcy postaci ciągnącej do ciemnej strony mocy. Nad występami w „Kołysance”Juliusza Machulskiego czy „Operacji Dunaj” Jacka Głomba”zawisła jednak dużo bardziej uderzająca rola rozbitego psychicznie ojca w krótkim metrażu „Ciemnego pokoju nie trzeba się bać”.

„Takie mam szczęście czy też nieszczęście, że najczęściej gram wyrazistych, mało sympatycznych ludzi. Z tego powodu czuję się m.in. szlachetny dystans ze strony współpasażerów w wukadce, którą dojeżdżam do Warszawy” – żartuje aktor. „Rozpoznają, ale nie garną się do pogawędek”.

W końcu etatowego odtwórcę mało sympatycznych postaci odczarowała Anna Wieczur-Bluszcz, angażując go do filmu „Być jak Kazimierz Deyna”. Brawurowa komedia, z przymrużeniem oka traktująca czasy PRL, pokazała vis comica nie tylko Bluszcza. W świetnej obsadzie znaleźli się m.in. Gabriela Muskała i Jerzy Trela. Film trafi do kin w marcu.

Kołysanka z trampoliną


Czy to w odsłonie mrocznej, czy jasnej, za każdym razem intrygująco, wypada też na ekranie Janusz Chabior. Mistrz epizodu – przewijając się w „Zerze” Pawła Borowskiego, „Matce Teresie od kotów” Pawła Sali, „Erratum” Marka Lechskiego czy „Ostatniej akcji” Michała Rogalskiego doczekał się w końcu pierwszego przełomu.

Rolą 450-letniego dziadka-wampira w „Kołysance” Juliusza Machulskiego nie tylko przyćmił resztę obsady, ale uratował film poczuciem humoru. Po tym występie posypały się propozycje ról, wciąż jednak niedużych. Lista produkcji z udziałem Chabiora rosła w zawrotnym tempie: „Ki” Leszka Dawida, „Daas” Adriana Panka, „Hans Kloss. Stawka większa niż życie” Patryka Vegi – wszędzie zaledwie migał. Tylko w zrealizowanym sporo wcześniej „Made in Poland”Przemysława Wojcieszka – sztuce, od której zaczęła się jego ogólnopolska kariera, miał szansę pokazania szerszej gamy możliwości.

„Wiktor to była rola jakby napisana dla mnie. Już podczas pierwszego czytania tekstu to wiedziałem. Tragiczna postać z krwi i kości. Po raz pierwszy w swojej karierze czułem na scenie absolutną wolność i moc. Ta rola przyniosła mi wiele nagród, uznanie publiczności i przepustkę do Warszawy” – mówił.

Z czego kino nie potrafiło uczynić wartości, szybko pochwyciła scena. Legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej aktor zamienił na stołeczny TR Warszawa, udzielając się  w najgłośniejszych przedstawieniach kolejnych sezonów: „Dwojgu Rumunów mówiących po polsku” i „Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię” Przemysława Wojcieszka, „Szewcach u bram” Jana Klaty czy „Metafizyce dwugłowego cielęcia” Michała Borczucha.

Mimo rosnącej popularności Chabior pozostaje aktorem skromnym. „Jeśli któraś z moich ról spodoba się widzom, będę się cieszył. Aktorstwo to przygoda bez gwarancji”.

Twardziele nigdy nie płaczą


Wie o tym również Mirosław Zbrojewicz. Świadomy też ograniczeń, jakie niesie wyraziste emploi. „Z taką twarzą na ulicy się nie schowam – żartuje. „Ale fajnie jest – dodaje zaraz – gdy zaczepiają mnie coraz młodsi ludzie, zapewniając, że świetną rolę zagrałem w... „Chłopaki nie płaczą”.

Od 1987 r. Zbrojewicz stworzył na ekranie kilkadziesiąt ról: „Po równo tych, co ganiają, i tych, co są ganiani. Tych dobrych i tych złych, policjantów i złodziei” – podkreśla. Ostatnio zdarzyło się jednak coś, co daje nadzieję na zmiany. W zrealizowanym z BBC serialu „Szpiedzy w Warszawie” zagrał, jak mówi, superfajną postać – bohatera pozytywnego, z mocnym moralnym kręgosłupem, twardo stojącego na ziemi. Byłego legionisty, małomównego, lecz skutecznego.

„Szpiedzy w Warszawie” to miła odmiana dla Zbrojewicza, który podobnie jak inni jego charakterystyczni koledzy widzi ograniczenia polskiego rynku filmowego. „Tam, gdzie się robi dużo filmów, czyli w Ameryce, charakterystyczna twarz jest błogosławieństwem. Ale tam, gdzie powstaje ich mało, bywa trudno. Bo gdy kręci się 20 tytułów w roku, to ile w nich może być charakterystycznych postaci?” – pyta retorycznie. „Generalnie cierpię na niedobór propozycji” – podsumowuje.

Ale i przy podobnych niedogodnościach Mirosław Zbrojewicz – jak i Arkadiusz Jakubik, Przemysław Bluszcz czy Janusz Chabior – wie jedno: „Charakterystycznym być jest ciekawiej. Tak, jak lepiej jest grać złego niż dobrego. Nuda nie grozi”

(Jolanta Gajda-Zadworna, „Po ciemnej stronie mocy”, Konkrety.pl, 20.02.2013)