Drukuj

- Muzyka jest odbiciem niesamowitości świata, fenomenem. Podlega obiektywnym prawom fizyki, a jednocześnie jej odbiór zależy od naszych gustów i nastrojów. To “równoległa rzeczywistość”, która ciągle nam towarzyszy, nawet gdy zapada cisza – mówi Bartek Góra, realizator dźwięku w legnickim teatrze w rozmowie z Anetą Mackiewicz.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z dźwiękiem?


Najpierw była fascynacja samą muzyką, jeszcze w dzieciństwie z zainteresowaniem słuchałem nagrań i oglądałem występy artystów. Oczywiście ja też chciałem grać. W okresie podstawówki i liceum chodziłem do szkół muzycznych, bo chciałem poznać w praktyce zasady muzyki. Uczyłem się gry na gitarze klasycznej, a równolegle grałem w zespołach młodzieżowych na gitarze elektrycznej. Przeżyłem fascynację twórczością gigantów, takich jak The Beatles, Queen, King Crimson, Pink Floyd, The Doors, Led Zeppelin, Camel, Frank Zappa, Pat Metheny i wielu innych. Grając próby z zespołami, bardzo lubiłem nagrywać tą naszą radosną twórczość na dyktafonie kasetowym i potem wielokrotnie odsłuchiwać w domu. Eksperymentowałem z programami komputerowymi służącymi do pracy z materiałem audio, nagrywałem, edytowałem, miksowałem. Wtedy myślałem, że to proste i prawie każdy może się tak bawić sprzętem czy programami, nie traktowałem tego zbyt serio. Miałem kilkanaście lat, teraz mogę stwierdzić, że ta fascynacja była wówczas już w dość zaawansowanym stadium, choć jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Potem zrezygnowałem ze szkoły muzycznej i grania, studiowałem socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Jednak chciałem, żeby moje życie było związane bezpośrednio z muzyką. Postanowiłem podjąć się realizacji płyty demo zespołu, w którym grali koledzy z uczelni. Wtedy pierwszy raz świadomie powiedziałem sobie: Spróbuję roli realizatora. To był taki mój egzamin wstępny. Zdałem. Zaczął się nowy etap. Angażowałem się w kolejne realizacje nagrań demo różnych zespołów, gromadziłem wiedzę i doświadczenia. Potem zdobywałem pracę przy nagłaśnianiu koncertów i innych imprez. Postarałem się też o kierunkowe wykształcenie z dziedziny realizacji dźwięku na wypadek, gdyby ktoś miał opory przed współpracą z realizatorem dźwięku, który skończył tylko socjologię. Faktycznie jednak uważam się za samouka.

Skąd wziął się pomysł, aby rozpocząć współpracę z Teatrem Modrzejewskiej i jak do tego doszło?


Około cztery lata temu dowiedziałem się, że w legnickim teatrze poszukują kogoś do pracy na stanowisku realizatora dźwięku. Skontaktowałem się z „sound department”(używam tej nazwy żartobliwie, ale również dlatego, że brzmi lepiej niż popeerlowski termin „akustycy”), spotkałem się z realizatorem Andrzejem Janigą (z którym teraz mam przyjemność współpracować) i jakiś czas później, w ramach dalszej części rozmowy kwalifikacyjnej, zrealizowałem nagłośnienie recitalu Ewy Galusińskiej „Trzeba mieć ciało”. W rezultacie zostałem zaproszony przez dyrektora Jacka Głomba do współpracy w ramach projektu „Kochaj i walcz”, spektaklu muzycznego w jego reżyserii i opracowaniu muzycznym Łukasza Matuszyka. Były to występy, którymi nasz Teatr uczcił 20-lecie upadku komunizmu w Polsce. Początki współpracy z Teatrem Modrzejewskiej były trudne, ale w pewnych sprawach miałem już doświadczenie zawodowe. Zaraz potem rozpoczął się dla mnie etap dźwiękowych realizacji spektakli teatralnych, który trwa do dziś.

Wielu myśli, że praca dźwiękowca to tylko kręcenie gałkami. Jak to wygląda naprawdę?


Rzeczywiście, mikser, gałki, suwaki, kable, mikrofony, głośniki – to rekwizyty kojarzące się z moją pracą. Niestety często na tym te wyobrażenie się kończą. Tak naprawdę są to tylko narzędzia pracy, podobnie jak dla kogoś innego mikroskop, nosze, karabin czy kropidło. Prawdziwy sens zajmowania się tą dziedziną leży poza narzędziem. W dużym skrócie mógłbym powiedzieć, że sednem sprawy jest umiejętność określenia wizji danej produkcji (piosenki, koncertu, spektaklu), a następnie konsekwentne dążenie do uzyskania rezultatu możliwie zbliżonego lub lepszego od początkowego wyobrażenia. W ambitnych produkcjach artystycznych zawarty jest przekaz, którym artysta chce trafić do odbiorcy i trzeba mu pomóc wyartykułować to odpowiednim tonem.

Pracując, staram się uzyskać określony obraz dźwiękowy zgodny z charakterem danej muzyki – korespondujący z naturalnym brzmieniem poszczególnych instrumentów, głosów, a także aranżacją utworu. Wszystko po to, by widzowie mogli doświadczyć emocji zawartych w danym dziele. Jednocześnie dbam o właściwe proporcje muzyki względem kwestii aktorskich, tak żeby widz zawsze mógł usłyszeć i zrozumieć tekst. Jeśli dźwięk wymaga modyfikacji, dokonuję ich, posługując się dostępnymi narzędziami.

W zakres działań realizacyjnych nierzadko wchodzi również sporo pracy fizycznej. Trzeba najpierw przygotować cały system audio, a to oznacza konieczność rozstawienia sprzętu w danej przestrzeni i połączenia poszczególnych jego elementów (miksera, kolumn głośnikowych, mikrofonów, odtwarzaczy). Potem jest próba i dopiero w następnej kolejności odbywa się przedstawienie dla publiczności. Jeśli realizacja odbywa się „na wyjeździe”, to dochodzi jeszcze załadunek sprzętu, transport, rozładunek, montaż, a po występie... demontaż, załadunek, transport, rozładunek. Praca realizatora nagłośnienia w małej lub średniej wielkości firmie to raczej nie jest zajęcie dla osób, które chciałyby tylko „pokręcić gałkami”.

Pamiętasz jakąś swoją wpadkę?

Pamiętam różne, ale raczej niezbyt spektakularne, przeważnie są one słabo zauważalne dla widza. Jeśli zdarzy się błąd, to trzeba ograć go możliwie szybko i zgrabnie, przykładowo modyfikując płynnie poziom głośności. Staram się jednak unikać popełniania błędów, dbam o koncentrację, a do każdego projektu przygotowuję się dużo wcześniej. Czasami jednak trzeba “szyć”, jak w życiu. Zwykle najbardziej obawiam się awarii sprzętu (rozładowania baterii, uszkodzenia jakiegoś przewodu, zakłóceń w sieci energetycznej, które mogą powodować bzyczenie w głośnikach).  

Teatr różni się od estrady tym, że tu „techniczny” nie podbiegnie z zapasowym mikrofonem do aktora stojącego na scenie. Wyobraź sobie taką scenkę: Być, albo nie być ...raz, raz, ok, działa... oto jest pytanie... Na etapie prób należy wychwycić ryzykowne momenty i przygotować się odpowiednio, ale nie sposób przewidzieć każdą awarię sprzętu lub błąd ludzki. Nie jestem tak perfekcyjny jak maszyna, stąd ryzyko błędu zawsze jakieś jest. Grunt to umieć szybko zareagować, wyjść na prostą i zachować pełną koncentrację do końca występu. To, co jest genialne w teatrze, to potencjał tkwiący w aktorach do tego, aby z czyjejkolwiek pomyłki zrobić na scenie walor, czasem wręcz popis artystyczny.

Jaki masz wpływ na tworzenie spektaklu i ile zajmuje jego przygotowanie?

Jak każdy, kto pracuje przy produkcji spektaklu, mam swój zakres kompetencji i obowiązków oraz związany z nimi udział w finalnym rezultacie. Praca realizatorów dźwięku (i światła) nad danym spektaklem zaczyna się ok. 2-3 tygodni przed jego premierą. W tym czasie pracujemy 8-10 godzin dziennie, realizując stopniowo coraz dłuższe fragmenty przedstawienia. Na próbach generalnych wykonywane są przebiegi całości. Podczas prób cały czas śledzimy akcję na scenie, słuchamy uwag aktorów, kompozytora czy reżysera. Przez te kilka tygodni spędzamy w ten sposób łącznie ok. 100-150 godzin, nim efekty pracy zobaczy publiczność. Trzeba zachowywać koncentrację i dbałość o detale mimo wielokrotnych powtórek. Moja pomyłka lub  przeoczenie mogą zmylić resztę zespołu i utrudnić ich pracę (i vice versa). Przedstawienie to “naczynie połączone”, dlatego koncentracja wszystkich zaangażowanych ma tak duże znaczenie.

Czy teatr od kuchni wydaje Ci się ciekawszy i lepszy?

Teatralna realizacja dźwięku okazała się bardzo interesująca. Staram się więc, aby efekty mojej pracy były z projektu na projekt coraz lepsze. Jednak to właśnie pragnienie realizowania dźwięku było motywem starania się o tę pracę, a nie chęć po prostu bycia w teatrze. I tak jest nadal, aczkolwiek są tu ciekawi i sympatyczni ludzie, z którymi lubię współpracować. To dla mnie ważne.

Czy do Twojej pracy wkrada się rutyna, a może ciągle coś Cię zaskakuje?

Z jednej strony, rutyna jest wartościowym elementem warsztatu pracy realizatora, gdyż pozwala osiągać zamierzone i oczekiwane rezultaty. Dzięki niej łatwiej jest również współpracować w zespole. Z drugiej strony, równie ważna jest otwartość i pokora wobec nieprzewidywalności sytuacji na scenie i w obrębię samych zjawisk akustycznych. Bez tej otwartości wszystko sprowadzi się do nudnego schematu. Równie ważne jak rutyna są kombinatoryka i eksperyment. Nowych, zaskakujących sytuacji (mimo powtarzalności wielu czynności) w tym zawodzie nie brakuje, tak jak w samej muzyce czy akustyce. Trzeba lubić i dostrzegać nowe zjawiska, a także starać się walczyć ze znużeniem i monotonią.

Wychodzisz czasem ze swoją aktywnością zawodową poza teatr?


Jeśli tylko udaje mi się znaleźć czas, to bardzo chętnie to robię. Zależy mi na różnorodności doświadczeń zawodowych. W miarę możliwości podejmuję się realizacji koncertów. Interesuje mnie również rejestracja i postprodukcja dźwięku filmowego, więc czasem podejmuję się realizacji dźwięku w projektach video. Najchętniej jednak angażuję się w produkcję piosenek (nagrania, edycja, miks), to mnie zawsze najbardziej wciągało.

Co jest najlepsze w byciu realizatorem dźwięku?

Chyba to samo, co w byciu kimkolwiek innym, o ile jest to wyrazem szczerej pasji. Muzyka jest odbiciem niesamowitości świata, fenomenem. Podlega obiektywnym prawom fizyki, a jednocześnie jej odbiór zależy od naszych gustów i nastrojów. To “równoległa rzeczywistość”, która ciągle nam towarzyszy, nawet gdy zapada cisza. Realizacja pozwala mi wejść w ten świat dźwięków i cieszyć się nim po prostu jeszcze bardziej. Możliwość kreacji i wyrażania swojej wrażliwości są dla mnie również bardzo ważne. Do tego dochodzą znajomości z ciekawymi ludźmi. Dużo tych pozytywów...

Dziękuję za rozmowę.


(Aneta Mackiewicz, „To nie tylko kręcenie gałkami”, Raban, styczeń 2013)