Drukuj

Legnickie „III Furie” uznano za najlepszy dolnośląski spektakl sezonu, w zeszłym roku fetowano je na XVIII Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi, potem na 32. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Gdy w kulturze zaczyna się szerzyć modna choroba antypolonizmu, na scenach wylegają się takie właśnie maszkary. Pisze Bohdan Urbankowski.

Jeśli aktor nie wie, co grać (na przykład nie rozumie tekstu) – to się drze. Jeśli scenograf nie rozumie sztuki – też się drze, tylko za pomocą dekoracji, kostiumów, rekwizytów. Jeśli reżyser nie potrafi sobie dać rady z treścią przedstawienia, udziwnia jej formę, dochodząc do absurdu, każe aktorom wyć, tupać i podrygiwać, orkiestrze hałasować, wyświetla napisy, dołącza ni w pięć, ni w dziewięć stare szlagiery i strzępy pieśni patriotycznych – jednym słowem zamienia scenę w śmietnik pomysłów, które kiedyś dowodziły nowoczesności, dzisiaj – tylko cwaniactwa.

Takim śmietnikiem jest lansowane od dłuższego czasu przedstawienie legnickiego teatru „III Furie” w reżyserii Marcina Libera. Gdyby reżyser musiał oddać wszystkie zapożyczenia, ze spektaklu zostałoby parę banałów i wiącha przekleństw.

Między bełkotem zwykłym a gombrowiczowskim

Spektakl ma trzy autorzyce – prawdopodobnie po to, by mogły zwalać jedna na drugą. Więc Sylwia Chutnik może powiedzieć, że nie ona to gówno wymyśliła, tylko Magda Fertacz, ta z kolei zwali odpowiedzialność na Małgorzatę Sikorską-Miszczuk, która odbije piłeczkę do p. Chutnik. Chyba że autorzyce wykażą się solidarnością, staną wszystkie trzy w równym rządku i nawrzucają Liberowi, że to on ich arcydzieła spartolił. Przepraszam, na dzisiejszych salonach mówi się: spieprzył.

Reżyser nie dał sobie rady z przedstawieniem, ale też materiał wyjściowy miał fatalny. Podstawą spektaklu była „Dzidzia” Chutnik – opowieść zataczająca się między ckliwą grafomanią a Gombrowiczem, i to z drugiej ręki. Jest więc w spektaklu i „matkapolka”, i niepełnosprawne dziecko bez kończyn, ale za to z wodogłowiem, i oczywiście zbrodnie polskie czasu okupacji – a wszystkiemu winna religia i osobiście Pan Bóg. Za zbrodnie babki Stefanii, która dla płaszcza z lisim kołnierzem wydała ukrywającą się Profesorową, odpowiadać bowiem musi też wnuczka, nieszczęśliwa matka Danuta. Dlaczego ona, a nie na przykład wnuczka esesmana, który Profesorową zabił – autorka ma prostą odpowiedź: bo ta Danuta ma w niebiańskiej kartotece zapis: „do grobowej dechy przeje (…) ”. Poza tym wytykanie zbrodni Niemcom byłoby dowodem nienormalności, ksenofobii i braku poprawności politycznej. Co innego wytykanie zbrodni Polakom – to jest dowód europejskości i nowoczesności. Zwłaszcza jeśli przy okazji trochę się pobluźni, sparodiuje katolickie nabożeństwo, a aktorom każe się z małpim wdziękiem tańczyć Rotę.

Symbolem polskiej zbrodniczości jest – jak co jakiś czas podpowiada „Gazeta Wyborcza” – Armia Krajowa. Do spektaklu zostały wykorzystane rzekome wspomnienia „egzekutora”-sadysty (który bardzo lubił to, co robił), zawarte w napisanej po hollywoodzku książce Stefana Dąmbskiego. To, że ich wartość historyczna została obśmiana przez historyków zajmujących się okupacyjną tematyką, nie ma rzecz jasna znaczenia. Przecież ważna jest nie prawda, lecz „narracja”! A swoją drogą dziwne, że w całej Legnicy nie znalazł się nikt, kto miałby pojęcie o Polskim Państwie Podziemnym i jego wymiarze sprawiedliwości, kto wiedziałby, że nawet „egzekutor” miał prawo odmówić wykonania wyroku, jeśli się z nim nie zgadzał. Ale tu dotykamy już dramatu, a teatr nie chciał wystawić żadnego dramatu, tylko prowokacyjny show. I wystawił.

Gangster Popiełuszek i Matka Boska Komunistka

Fakt, że sztuka przemienia się w bełkot, dla jej twórców jest nawet korzystny. Widz nie orientuje się w totalnej głupocie utworu, nie zwraca uwagi na prymitywizm argumentów i wtórność estetyki – docierają do niego tylko wywrzaskiwane frazesy. Reżyser funduje widowni dwugodzinne pranie mózgów, nietzscheańskie „przewartościowanie wartości”. Na scenie odbywa się parada symboli i archetypów, tworzących polską przestrzeń kulturową i sakralną – a właściwie masakra tych symboli. Dostanie się i Matejce, i Malczewskiemu, kosynierzy (kojarzący się z Grottgerem i Powstaniem Styczniowym, a głębiej sięgając – z Kościuszką) zostaną pokazani jako banda wiejskich przygłupów, estetyka mszy św. zmieniona w antyestetykę prymitywnego karnawału. „Dowcipne” odtańczenie Roty nawiązuje do humoru ubeków tańczących „Czerwone maki” i do przemówień żydowskich komunistów, którzy witając „czerwonych wyzwolicieli”, naigrawali się z „białej gęsi”. Prócz „matkipolki” na scenie pojawi się także „polskakurwa”. To prostytutka, którą za świadczenie łask Niemcom źli akowcy postanowili ogolić. Wydawałoby się, że sprawa jest etycznie jednoznaczna – okazuje się, że jednak nie. Bo akowcy przy okazji zabili ojca, który stanął w obronie prostytutki. Świadczenie Niemcom może więc było złe, ale AK – jeszcze gorsze.

Wielokrotne powtarzanie zwrotu „polskakurwa” wytwarza negatywną zbitkę, podobnie jak przypominanie przy nazwiskach, że aktor XY to Polak. W pewnym momencie sztuka zahacza o morderstwo ks. Popiełuszki. To była okazja do powiedzenia paru mądrych słów, choćby na temat inspiracji zbrodni przez ideologię – ale i z tego reżyser potrafił się wykręcić. Popiełuszko ubrany jest jak hollywoodzki gangster – czarne okulary, czarny płaszcz, czarny kapelusz. Taki „facet w czerni”. Jasne, że cokolwiek powie, nie będzie wiarygodne. Pojawia się również „komunistka” – też w czerni, ale sexy. Na twarzy naklejona podwójna blizna – nie może nie kojarzyć się z Matką Boską Częstochowską. Została zamordowana przez AK – i wszystko jasne.

Pranie mózgu kończy się atakiem na „patriotyczne książki”, bo takowe czytała matka „egzekutora” swojemu synkowi. Sala bije – dosyć długo – brawo. Jakby bali się, że kto pierwszy przestanie, zostanie ukarany. Jak w czasach stalinizmu. Gdyby to pranie mózgów trwało dłużej – ze spektaklu wychodziliby żółciutcy Koreańczycy chwalący Ukochanego Reżysera, opłakujący Matkę Komunistkę i rzucający nadnaturalnej wielkości joby na faszystowskich zbrodniarzy z AK.

Młodzi, pożyteczni barbarzyńcy

Legnicki spektakl jest lansowany przez „poprawnościowe” media i przez rządowe instytucje. Przywiózł wyróżnienia i nagrody z Bydgoszczy, Zabrza, Łodzi i Warszawy, lansowała go TV Katowice. Wędrówkom tego szamba po kraju towarzyszą zachwyty recenzentów – może zastraszonych, a może po prostu głupich. Wygłaszają frazesy puste, lecz pozytywne, odpowiednio ustawiające widzów i jurorów:

Magda Piekarska, „Gazeta Wyborcza”: „Ostra punkowa estetyka, szybki montaż i temat najwyższego ryzyka – »III Furie« (…) to spektakl dotkliwy i bardzo potrzebny”.

Renata Sas, „Express Ilustrowany”: „Rozegrane na wysokich tonach emocji »III Furie« (…) przedstawił Marcin Liber. Sięgnął po wątki z dwóch książek, by mówić o zbrodni i karze podszytej antyczną tragedią”.

Anna Leksy, „Dziennik Teatralny”: „O »III Furiach« zrobi się niebawem głośno. Nie może być inaczej, bo mniej lub bardziej precyzyjnie, ale spektakl ukazuje prawdę o Polsce”.

Joanna Derkaczew, „Gazeta Wyborcza”: „Jeden z najbardziej wstrząsających spektakli (…). Okrutne i mądre rozliczenie z polskim cierpiętnictwem”.

Pożyteczni idioci nie muszą być niekumatymi staruszkami w wieku Urbana. Na marginesie kultury wyrosło już następne pokolenie barbarzyńców: niedokształceni, ale bez zahamowań, gotowi na wszystko – byle zaistnieć w mediach. Mają świadomość, że najlepszym sposobem zaistnienia jest skandal i bluźnierstwo, ale wiedzą też, na ile mogą sobie pozwolić. Nieznalska „odważnie” zawieszała genitalia na krzyżu, ale przecież nie na Gwieździe Dawida, Wojewódzki postanawia wetknąć flagę w gówno, ale wie, że poprawne będzie tylko wetknięcie flagi polskiej. Spektakl teatru legnickiego reprezentuje ten sam nurt pyskatego nihilizmu, ten sam rodzaj działalności zbliżonej do sztuki. Zbliżonej – jak to teraz modne – od strony kiszki stolcowej.

(Bohdan Urbankowski, „III Furie. Głupie, brzydkie, za to pyskate”, Gazeta Polska, 16.01.2013)