Drukuj

"Życie jest snem", spektakl Lecha Raczaka we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, mógłby dopełnić rewolucyjny legnicki tryptyk tego reżysera. Jednak do znakomitych "Dziadów" czy "Czasu terroru" w żaden sposób się nie umywa. Twórca Teatru Ósmego Dnia poniósł we Wrocławiu spektakularną klęskę. Recenzja Magdy Piekarskiej.



Piszę o tym z przykrością, bo pomysł Raczaka na tekst Calderona rozbudził apetyt na konfrontację, poprzez klasyczny tekst, ze współczesną polską rzeczywistością i na kolejną refleksję poświęconą mechanizmom rewolucji.

Niestety, ta inscenizacja rozczarowuje. Nie ma w sobie intensywności spektakli legnickich, ani porywających kreacji aktorskich. Zamiast tego dostajemy opowieść, która tylko w krótkich przebłyskach jest w stanie poruszyć widza.

Calderon de la Barca osadził akcję "Życia" w Polsce. Tutaj należałoby dodać: "czyli nigdzie", bo nie znajdziemy tu wierności ówczesnym realiom - dość powiedzieć, że ta Polska leży gdzieś nad Morzem Śródziemnym. W tym "nigdzie" jednak pojawia się element, który można wykorzystać jako klucz do Polski prawdziwej - walka o tron, którą toczą książę moskiewski i sprzymierzeńcy uwięzionego królewicza, Segismunda. Ta fantazja na tematy polsko-rosyjskie inspirowała już wcześniej polskich twórców - z wizji Calderona opowieść o Polsce wysnuł w 1983 roku Jerzy Jarocki.

W spektaklu widać ambicje Raczaka, który stara się na nowo odczytać tekst Calderona. Reżyser odrzuca nawet oryginalne zakończenie, jako zgodne z konwencją, ale nie z psychologiczną prawdą. Ucieka przed moralizatorskim tonem - morał Calderona zastępuje własnym. I sięga po polsko-rosyjski klucz, żeby opowiedzieć o współczesnej Polsce.

W scenografii Bohdana Cieślaka i kostiumach Ewy Beaty Wodeckiej (spójny kształt plastyczny przedstawienia to jedna z jego nielicznych zalet) scena Współczesnego zamienia się w rodzaj poczekalni. Nie tylko do piwnicznego lochu, w którym król Basilio (Maciej Tomaszewski) ukrywa swojego syna Segismunda, ale i do całego kraju już dawno nie dotarł promień słońca. Ta Polska wydaje się być pogrążona w cieniu katastrofy smoleńskiej i w oczekiwaniu na dotyczące jej rozstrzygnięcie. W tej Polsce płoną znicze, w kratach, zamykających katakumby pojawiają się kwiaty, a władza z większą łatwością czyta w mądrych księgach, niż w głowach i sercach swoich poddanych.

Oglądamy sen Raczaka o Polsce, ale snu, który jest elementem intrygi, z rzeczywistością nie pomyli żaden z widzów - taka iluzja stanie się udziałem wyłącznie Segismunda (Krzysztof Zych). Publiczność dostanie w zamian opowieść o manipulacji, nadużyciach wielkiej polityki, o apetytach na władzę, które są silniejsze na stopniach prowadzącej do niej drabiny niż na jej szczycie. O tym, co kryje się za fasadą praworządności, i o pierwotnych, mrocznych źródłach pozornie racjonalnych wyborów.

Cały problem w tym, że choć tę narrację można stosunkowo łatwo zrekonstruować, to ogląda się ten spektakl z rosnącym znużeniem - półtoragodzinne przedstawienie, dużo poniżej niepokojąco rosnącej średniej na innych scenach, wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Co się stało?

Trudno wskazać jednoznaczną przyczynę tej klęski. Zawiódł dramaturgiczny pomysł Raczaka. Z jednej strony tekst Calderona okrada on z jego największej siły - iluzji zacierającej granicę między snem a rzeczywistością. Z drugiej - wydaje się, że "Życie jest snem" dla takiej diagnozy okazało się niewystarczająco pojemne.

Być może ryzyko porażki kryło się w przeprowadzce na tradycyjną scenę twórcy, który działał dotąd w alternatywnych przestrzeniach, które potęgowały intensywność przekazu i kontaktu z publicznością. Próby zbudowania ekwiwalentu tamtej siły na scenie Współczesnego zawodzą i sprawiają wrażenie chybionych zabiegów. We wrzasku dwóch Estrelli (Aleksandra Dytko i Jolanta Solarz) giną słowa, Basilio Tomaszewskiego wraz z nadekspresją traci całą swoją siłę, a Rosaura, biegając wokół sceny, osłabia cały przekaz swojego monologu.

"Życie jest snem" pokazuje zresztą problem, z którym musi się zmierzyć Marek Fiedor, nowy dyrektor Współczesnego. Teatr nie dysponuje w tej chwili dobrym zespołem. I nie mam tutaj na myśli możliwości poszczególnych aktorów, raczej to, że na scenie nie widać konsolidacji, twórczej współpracy, która jest siłą teatrów w Legnicy, Wałbrzychu czy we wrocławskim Polskim.

W "Życiu jest snem" każdy z aktorów wydaje się znajdować w zbudowanej przez siebie szklanej bańce, każdy śni własne wizje, które nie tworzą spójnej całości. To wrażenie towarzyszy od samego początku, od momentu, kiedy na scenie pojawiają się Clarin i Rosaura. Anna Kieca podaje tekst Calderona z taką swobodą, jakby sięgała po współczesną prozę. Towarzyszący jej Krzysztof Boczkowski pochodzi - mimo współczesnego kostiumu - z epoki hiszpańskiego autora.

Podobnych zderzeń jest tu wiele, co więcej - nie ma w tym spektaklu żadnej, konsekwentnie prowadzonej kreacji. Krzysztof Zych jako Segismundo potrafi swoim monologiem chwycić za gardło, żeby po chwili stracić kontakt ze swoim bohaterem. Podobna sinusoida towarzyszy właściwie wszystkim postaciom, co sprawia, że tylko momentami uwiarygodniają się one w naszych oczach. To za mało, żeby uwierzyć w nich samych, nie mówiąc już o wizji Raczaka.

"Życie snem" Calderona de la Barki, tłum. Jarosław Marek Rymkiewicz, reżyseria Lech Raczak, scenografia Bohdan Cieślak, kostiumy Ewa Beata Wodecka, muzyka Paweł Paluch. Premiera 19 stycznia.

(Magda Piekarska, „"W Polsce, czyli po Smoleńsku”, Gazeta Wyborcza Wrocław, 22.01.2013)