Drukuj

Do opowiadania o starych Bałutach Jack Głomb nadaje się jak mało kto. Dyrektor teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy to doświadczony poszukiwacz lokalnych historii. O spektaklu "Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata" zrealizowanym w Teatrze Nowym w Łodzi pisze Michał Lachman.

Miasta, jak ludzie, potrzebują mitu. Każde tworzy go na własny obraz i podobieństwo. Potem się z nim zmaga, męczy, spiera. Z Łodzią jest nieco inaczej. Łódź się jakoś nie bardzo spiera, nie bardzo zmaga. Mity i opowieści rozpływają się i nie do końca wiadomo, gdzie są. Bo z kim by tu pogadać, z jaką legendą się pokłócić, na kogo zwalić winę? Kto miałby zostać ważną osobowością, poważnie i twórczo na nas wpłynąć, zganić albo pochwalić? Poznański? Grohman? Scheibler? To przecież bliżej nieokreśleni przemysłowcy.

Więc może z innej bajki: Skwarczyńska, Strzemiński, Kobro? Ale kto o nich słyszał? To może Liebeskind albo Libera. Ale ci znowu wyjechali. Pauza. Bo w zasadzie chodzi o coś innego. O coś dużo bardziej egoistycznego. Należy samemu sobie opowiadać o sobie. Świat powinien obrastać w opowieści i historie, którymi należy się dzielić, bo one łączą. No więc to chyba zaczyna się w Łodzi dziać. Zaczyna się mówienie i opowiadanie. Ktoś tego słucha, ktoś to ogląda i też zaczyna mówić. W Teatrze Nowym można oglądać dzieje Ślepego Maksa, legendarnego bałuckiego opryszka, którego losy ukazano w spektaklu reżyserowanym przez Jacka Głomba. Nie wszystko się w nim udało, ale najważniejsze, że snuje się tu lokalna opowieść, że zawiązuje się mit.

Wydaje się, że do opowiadania o starych Bałutach Jack Głomb nadaje się jak mało kto. Dyrektor teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy to doświadczony poszukiwacz lokalnych historii. Legnicki teatr wsławił się między innymi wystawieniem „Ballady o Zakaczawiu”, opowieści o podupadłej i biednej dzielnicy, która zintegrowała lokalną wspólnotę i stanowiła przykład akcji artystycznej włączającej w swoje działania mieszkańców. Głomb znany jest również z ogłoszenia manifestu teatralnego, w którym przeciwstawia się czemuś, co uznaje za medialną nowomowę, łatwą i błyskotliwą formę kultury, sztukę skrawków i zlepków.

Historia herszta bałuckich złodziejaszków, który w latach międzywojennych zyskał sławę jako rozjemca sporów i windykator długów o wielkim sercu i współczuciu, doskonale pasuje do temperamentu Głomba, lubiącego odkrywać historie zapomniane, pozornie marginalne, a w rzeczywistości stanowiące o tożsamości i charakterze danego miejsca. Tekst do spektaklu, napisany przez Roberta Urbańskiego, powstał po części z inspiracji powieścią Arnolda Mostowicza o Ślepym Maksie, a po części jako rezultat kwerendy archiwalnej i lektur łódzkich gazet.

Spektakl o Maksie Borensztajnie - przez prasę codzienną okrzykniętym łódzkim Robin Hoodem, a także polskim Alem Capone - opowiada o początkach jego przestępczej kariery, ukazuje go w momencie szczytu koniunktury, by następnie stracić z oczu, kiedy ten w okresie okupacji wyjeżdża z Łodzi, ratując się przed Holokaustem. W drugiej części spektaklu śledzimy więc losy wspólników Maksa, zamkniętych w getcie Szai Magnata, Fajwela Bucika, Joska Dancygiera oraz towarzyszących im Żydówek. Przedstawienie kończy krótki epizod powrotu głównego bohatera do powojennej Łodzi. Nic już nie jest takie samo; dawnych wspólników i znajomych pochłonęło piekło gettowego życia bądź ogień obozowych krematoriów. To również koniec działalności Ślepego Maksa - i początek jego współczesnej legendy.

Nie najgorzej udaje się Głombowi odtworzyć swawolną i zawadiacką atmosferę bałuckiej spelunki - Kokolobolo - w której Ślepy Maks miał swój punkt dowodzenia i gdzie zbierała się gwardia przyboczna jego szemranych współpracowników. Parę stołów, rozklekotane krzesła, barek z dużą ilością wódki, a przede wszystkim mała scenka. Tu lokalne piękności, wszystkie szczerze Maksowi oddane, wyśpiewują przedwojenne szlagiery. Oto Bałuty rzewne i śpiewne, sentymentalne i widziane w zamglonym spojrzeniu wódczanego zwidu. W tej części spektaklu dominuje nostalgia, jakaś tęsknota za światem, w którym z taką swobodą, szarmancją i dowcipem rabowało się ludzi i wyłudzało haracze.

Obrazki, które Głomb kreśli, przypominają nieco opowieści o Odessie Izaaka Babla. Tam też mamy wizję lokalnych rzezimieszków, na co dzień bezwzględnych, ale potrafiących bronić specyficznie pojętego kodeksu honorowego. U Babla jednak sentymentalizm ujęty jest w wędzidło tragizmu, zderzony z okrutnymi warunkami życia, ściskającymi za gardło scenami prawdziwej niesprawiedliwości. Głomb gubi gdzieś bezwzględne okrucieństwo bałuckiego życia, realną biedę, społeczną i ekonomiczną gettowość, która istniała tam, zanim jeszcze na dobre wymyślili ją naziści.

Rozczarowuje część druga, w której ukazano okres wojny i życie w łódzkim getcie. Widzimy jak niemiecki oficer upokarza niegdyś dumnych i nieustraszonych rzezimieszków. Muszą się teraz zająć produkcją butów i ze zgrozą oczekiwać kolejnych wizyt władz getta. Te zawsze kończą się strzelaniną, w której ginie kolejny Żyd. Przez wszystkie sceny przepleciony został wątek miłosno-romansowy, ciągnący się jeszcze od czasów przedwojennych. Bądźmy szczerzy, w mieście, w którym do dziś w niezmienionym stanie stoją kamienice, z których wysiedlano dzieci i starców w trakcie Wielkiej Szpery, tego rodzaju teatralne chwyty muszą razić sztucznością. W zderzeniu z Holokaustem literatura fikcji nie potrafi unieść ciężaru przeżyć i doświadczeń. Czy jest sens rozmiękczać ten tragiczny obraz scenami zazdrości i miłosnymi uniesieniami? Tym bardziej że w przypadku biografii Ślepego Maksa aż prosi się o kawał dobrego teatru dokumentalnego, szczególnie że sfabularyzowana opowieść odegrana na deskach Nowego narodziła się z dokumentów, które autor sztuki na początku swojej pracy studiował. Wiele z nich przedrukowano w programie i to on paradoksalnie dostarcza zróżnicowanego i wiarygodnego portretu Ślepego Maksa.

Mimo tej racjonalnej oceny, spektakl Głomba zapadł mi mocno w pamięć. Sceny, gesty, kolory, muzyka. Nawet jeśli wypada zgłosić zastrzeżenia do konkretnych rozwiązań i decyzji inscenizacyjnych, w opowieści Głomba o Ślepym Maksie tkwi moc mitu. Zbawienna siła legendy, a niech tam, po prostu przypowieść, którą czyta się w wymiarze ahistorycznym, irracjonalnie, z potrzeby serca. I samemu się na siebie wścieka za taką naiwność.

(Michał Lachman, „Dintojra Ślepego Maksa, czyli za co kochać bałuckich opryszków”, http://lodzwkulturze.wordpress.com, 22.10.2012)