Drukuj

Czy szklany ekran jest w ogóle w stanie przenieść energię żywego teatru? Czy ktokolwiek widział kiedyś w telewizji spektakl, który zrobił na nim choćby połowę tego wrażenia, co przedstawienie na żywo? Felieton Roberta Urbańskiego.

Poprzedni sezon był sezonem wielkiego powrotu teatru telewizji. Publikowano dumne zapowiedzi: premiery i prapremiery, relacje na żywo, scena świata. Już sam zwiastun powodował szybsze bicie serca - widać było, że przy jego realizacji czerpano z najlepszych kinowych wzorców. Obejrzawszy taki zwiastun, człowiek mógłby się istotnie wahać, czy wybrać wieczór z „Terminatorem”, czy jednak z Danutą Szaflarską.

Po kilku miesiącach opublikowano sondaże, z których biło w oczy, że mamy oto frekwencyjny sukces - choć jednocześnie przedstawiciele zarządu telewizji odżegnywali się od prób łączenia wyników oglądalności z losami telewizyjnej sceny. Liczba premier miała nawet systematycznie rosnąć niezależnie od coraz większych kłopotów finansowych TVP. Te ostatnie nigdy nie przeszkadzały zresztą w tym, by systematycznie rosły zarobki wielkich gwiazd, wirtuozowsko prowadzących wiadomości, teleturnieje i inne show, by nie wspominać już o honorariach za występy w sylwestrowych i innych biesiadach.

Chudnący budżet nie przeszkodził też w realizacji spektaklu „Boulevard Voltaire”, do której z powodów jasnych chyba wyłącznie dla jego twórców musiało dojść w Paryżu. (Najwyraźniej stanowiło to inspirację dla ekipy Łaźni Nowej, która w celu duchowego przygotowania się do wiekopomnego przedstawienia „Wejście smoka. Trailer” udała się do Chin śladami Bruce’a Lee). Dlaczego więc „Księżyca i magnolii” Maciej Wojtyszko nie kręcił w Hollywood, skoro tam dzieje się akcja tej sztuki? Karygodne niedopatrzenie.

Nie gorączkujmy się jednak - ten sezon mamy już za sobą, a to za sprawą osobliwego zwyczaju, który od lat każe telewizyjnym decydentom zmienić program na czas wakacji. Są one jak wiadomo czasem odprężenia i relaksu, a teatr temu stanowi nie sprzyja. Trudno się spodziewać, żeby w ciepły lipcowy wieczór, po dniu spędzonym na plaży Polak z Polką zdołali osiągnąć stan skupienia potrzebny do tego, by cieszyć się „Klubem kawalerów” Bałuckiego. Po trudach górskiej wędrówki nikt nie wspiąłby się już na intelektualne wyżyny spektaklu „Daily Soup”. Na rozgryzanie drugiego i trzeciego dnia Skarpetek op. 124 czy Molierowskiej „Szkoły żon” w reżyserii wybitnego twórcy znad Sekwany najlepsza byłaby pewnie zimowa noc, w tym drugim przypadku ze srogą śnieżycą.

A zatem wiemy już, że teatr telewizji nie może służyć błahej rozrywce - służy myśleniu. Ale na tym nie kończą się płynące zeń pożytki. Mamy oto relacje na żywo ze spektakli, powrót do chwalebnej tradycji sprzed dziesięcioleci. Możemy dzięki temu nie tylko oglądać spektakl, ale również - a niekiedy przede wszystkim - podziwiać pracę kamerzystów, oświetleniowców, dźwiękowców, analizować garderobę widowni i jej skład osobowy, wyczytywać z twarzy emocjonalne reakcje (powiedzmy wprost - uczyć się od stołecznej publiczności, jak się zachowywać podczas przedstawienia). Ponadto prowadzący relację zadają w przerwie spektaklu wnikliwe pytania, które dodatkowo pomagają zanurzyć się w atmosferę wydarzenia. A jeśli trafimy na taką inscenizację, jak „Szkoła żon”, dowiemy się z niej ze zdumieniem, że i w teatrze możliwe są efekty prawdziwie specjalne: oto słynny aktor zeskakuje z podestu na niebieską płachtę, a my słyszymy plusk wody. Oto aktor wskakuje z powrotem na podest i macha nogą, my zaś słyszymy plaskanie mokrej nogawki. Prawdziwe cuda!

Pożytki płynące ze wspomnianego już spektaklu „Boulevard Voltaire” są natury wielorakiej. Zwróćmy uwagę choćby na to, że dzięki temu dziełu zwykły widz, którego nie stać na wycieczkę do Paryża, mógł sobie chociaż na to miasto popatrzeć, jeśli tylko wcześniej nie zasnął. Czekamy niecierpliwie na nową realizację Antygony w Nowym Jorku, a może jakiś spektakl o Pawle Edmundzie Strzeleckim w sercu Australii? O Erneście Malinowskim na szczytach Andów?…

W takim tonie miał być utrzymany ten felieton aż do ostatniej kropki. Zadaniem felietonisty jest przecież kąsać, a przy takim przedsięwzięciu  jak „największa scena narodowa” zawsze znajdzie się powód do drwiny. A jednak ręka drży. Bo przecież nie sposób nie odczuć ożywczego tchnienia. Nie sposób się nie cieszyć, że miejsce teatralnej próżni lub co najwyżej patriotycznej gawędy z archiwów IPN zajmują w poniedziałkowy wieczór prawdziwe spektakle. Nie każdemu obcowanie z nimi przynosi satysfakcję, ale czy w żywym planie bywa inaczej?

Można się zżymać na salonową poetykę niektórych telewizyjnych przedstawień, można kpić z reklamowej otoczki i nachalnie akcentowanego gwiazdorstwa. Byłaby to jednak zwykła małostkowość wobec faktu, że w telewizji niczym w zamku śpiącej królewny nastąpiło przebudzenie. Teatr staje się dzięki temu społeczną potrzebą o dużo szerszym niż dotąd zasięgu, potrzebą, która ma teraz więcej okazji do zaspokojenia.

Słychać niekiedy głosy sceptyków, argumentujących, że scena telewizyjna zamiast konserwować mieszczańskie gusta powinna być (między innymi) przeglądem najwybitniejszych dokonań teatralnych sezonu. Że powinna (przynajmniej czasami) prezentować dzieła nowatorskie, eksperymentujące, może nawet skandalizujące, niecodzienne. Warto by tu jednak zadać pytanie o specyfikę telewizyjnego medium. Czy szklany ekran jest w ogóle w stanie przenieść energię żywego teatru? Czy ktokolwiek widział kiedyś w telewizji spektakl, który zrobił na nim choćby połowę tego wrażenia, co przedstawienie na żywo? Nie? No właśnie.

(Robert Urbański, „Telewizor w teatrze”, Nietak!T nr 9/2012)