Drukuj

Refleksje po festiwalu. Chyba trzeba przyzwyczaić się do programowego modelu bytomskiej Teatromanii: sporo kitu, teatralnej magmy, pośród której błyska diament, czyli spektakl przywracający wiarę w sens uprawiania sztuki teatru. Pisze Marcin Hałaś zastanawiając się nad fenomenem legnickiego przedstawienia Kopki i Głomba.

Bardzo lubię kilka zdań Michała Smolorza, które niedawno napisał o katowickim festiwalu „Interpretacje”. Zacytuję je tutaj z niewielką tylko modyfikacją, zmieniającą realia katowickie na bytomskie (zapewne redaktor Smolorz mi wybaczy): „Medycyna naturalna od stuleci leczy bóle przez wywoływanie jeszcze większych dolegliwości: jeśli potwornie boli nas głowa, wystarczy porządny kopniak w podbrzusze i migrena cudownie znika. Współczesna neurologia nazywa to bramkowaniem bólu - ludzki mózg przyjmuje tylko najsilniejsze cierpienia, te pozostałe litościwie odpuszcza. (...).

Takoż Teatromania - tortura ekstremalna - przynosi nam rozkosz znieczulenia po całorocznych cierpieniach doznawanych w tutejszych teatrach. Kiedy już wydaje się, że nie zniesiemy więcej świdrowania mózgu w Katowicach, Chorzowie, Sosnowcu, Bielsku, Zabrzu albo Częstochowie, kiedy zbliżamy się do kresu wytrzymałości, wtedy przychodzi Dagmara Gumkowska z Teatromanią. Zwozi z całej Polski najbardziej wymyślne męczarnie, o jakich nie śniło się naszym swojskim oprawcom, i serwuje nam dzień po dniu, bez wytchnienia, bez oddechu.”

Oczywiście odniesienie powyższego cytatu do Teatromanii nie jest sprawiedliwe. Zdarzają się na niej dobre, ciekawe realizacje. Problem bytomskiego festiwalu tkwi w czymś innym: pokazuje się tutaj spektakle straszliwe sprofilowane. Na Teatromanię zapraszane są przede wszystkim spektakle będące swoistym miksem brutalizmu (ten nurt już przebrzmiał w polskim teatrze), teatru zaangażowanego (oczywiście lewicowo) oraz teatru alternatywnego (offowego). Na Teatromanii pokazywane są spektakle, o których pisze się w mainstreamowych mediach, jeżeli zaś gusta publiczności są inne – tym gorzej dla publiczności.

Zacytujmy raz jeszcze Smolorza: „Na szczęście jest w czym wybierać. Już każdy teatr w Polsce ma w repertuarze jeden albo dwa spektakle festiwalowe, które przygotowuje się nie dla publiczności (bo ta dzięki samozachowawczym instynktom omija je z daleka), ale do wożenia od festiwalu do przeglądu, od przeglądu do konfrontacji, od konfrontacji do teatromanii”.

Warto zatrzymać się nad trzema spektaklami. Po pierwsze „Wejście smoka. Trailer” z Janem Peszkiem w wykonaniu Teatru Łaźnia Nowa z Krakowa. Zawsze mam mieszane uczucia, jeżeli wybitny aktor gra w gównianym przedstawieniu. Przepraszam za wulgarny wyraz – ale jest on zgodny z poetyką tego przedstawienia. W „Wejściu smoka” (albo w „O dobru”) słowa „chuj”, „kurwa”, „wyjebać” padają po kilkadziesiąt razy. Jakby artyści nie znali innego sposobu ekspresji, innego sposobu wywołania reakcji publiczności.

Wróćmy do „Wejścia smoka”. Z mieszanych uczuć: podziwu dla aktorskiego kunsztu Jana Peszka oraz niesmaku wywołanego przez całość – ostatecznie zwycięża to drugie. Niesmak. Bo oczywiście można pokazać parodię made in Poland kultowego przed laty filmu kung-fu z Brucem Lee. Tylko po co, skoro jest to tak naprawdę będzie to ciąg wulgarnych skeczy, nadających się raczej do prymitywnego kabaretu? Najgorsze, że takie spektakle zabijają zaufanie do teatru, a firmowanie ich przez udział aktorów tak wybitnych jak Peszek – dodatkowo wypacza pojęcie o teatrze. Bo teatr, proszę mi wierzyć, to także magia, to także katharsis, a nie tylko skecz.

O wiele lepiej pod względem teatralnej roboty prezentowało się przedstawienie „O dobru”. Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu to dobra firma. Mity popkultury – politycznej i masowej (duet amerykańskich dziennikarzy, który rozpracował aferę Watergate i w rezultacie doprowadził do dymisji prezydenta Nixona oraz los wokalistki Amy Winehouse) został tutaj spleciony z problemami Polski epoki „po transformacji ustrojowej”. Owszem - dobrze pomyślane i zagrane. Mimo to „O dobru” to spektakl w jakimś sensie podobny do „Wejścia smoka” – krzykliwy, histeryczny, przesycony wulgaryzmami. Przy tym publicystyczny, bo Paweł Demirski to jeden ze sztandarowych twórców lewicowej „Krytyki Politycznej”. „O dobru” to dobry spektakl, ale magii teatru, katharsis w nim nie ma za grosz.

I oto w teatralnej magmie, która tak naprawdę niszczy zaufanie do teatru, pojawia się diament. To spektakl „Orkiestra” Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, zaprezentowany w cechowni kopalni „Centrum” przy – niestety! – dość słabej frekwencji. Czyżby widzów tak już znudziła serwowana przez ponad tydzień sieczka (piszę tu o prezentacjach polskich zespołów), że nie podjęli kolejnego ryzyka?

Spektakl opowiada historię górniczej orkiestry z Zagłębia Miedziowego w Lubinie – jednocześnie jest to historia samego Zagłębia, historia pół wieku PRL-u i początków „III RP” oraz historia kilku ludzkich losów. Wszystko opowiedziane w sposób przejmujący i piękny; spektakl perfekcyjny. Co jest kluczem do tego sukcesu? Myślę, ze nie chodzi tylko o wysoki kunszt artystyczny zespołu kierowanego przez reżysera „Orkiestry” Jacka Głomba. Po prostu ten spektakl ma do opowiedzenia jakąś historię, dotykającą naszego – społecznego i narodowego – doświadczenia z ostatniego półwiecza.

Kiedy teatr sięga po problemy wydumane lub odległe – bawi się parodią „Wejścia smoka”, albo historią, którą dawno temu poznaliśmy z filmu „Wszyscy ludzie prezydenta” – to siłą rzeczy będzie nudził. Nie będzie miał nic ciekawego do opowiedzenia. Do owacji będzie mógł podnieść tylko licealistów, którzy nie mieli (już albo jeszcze) szansy zobaczyć spektakli Andrzeja Marii Marczewskiego albo Anny Augustynowicz.

Teatr tak naprawdę jest piękny. Trochę szkoda, że z ciekawego w sumie festiwalu, jakim jest Teatromania wyłania się w pierwszym rzędzie inna twarz teatru: wulgarna i nudna.

(Marcin Hałaś,  “Diament pośród kitu”, www.zyciebytomskie.pl, 3.06.2012)