Drukuj

Legnicki okres? Myślę, że stworzył mnie jako aktora, bo nauczył warsztatu. Graliśmy tam wszystko. Byliśmy w teatrze wspólnotą. Nasz dyrektor wierzył, że teatr może zmieniać świat, a my tę wiarę z całego serca podzielaliśmy - mówi Przemysław Bluszcz, aktor Teatru Ateneum w Warszawie, w rozmowie z Bohdanem Gadomskim.



Czy nadal z maniakalnym uporem jest pan obsadzany w rolach morderców i gangsterów, słowem czarnych charakterów?


- Ostatnio zaczyna się to zmieniać, bo otrzymałem propozycje zagrania ról komediowych. To cieszy, bo zawsze lubiłem różnorodne zadania i takie miewałem w teatrze. Niestety, ciągle musimy walczyć z szufladą, w jaką wkładają nas reżyserzy i producenci, i kiedy się w niej znajdujemy, powstaje problem.

W pana przypadku coś drgnęło i pojawiły się inne zadania.

- Ale dopiero od momentu, gdy żona - reżyser - obsadziła mnie w swoim debiucie fabularnym "Być jak Kazimierz Deyna". Podobno dobre role dostaje się przez łóżko, więc jest coś na rzeczy... Rola trudna, grana w pewnej konwencji, ale w mojej ocenie najlepsza, jaką do tej pory zagrałem w filmie.

Zapewne chciał pan w jakiś sposób obronić swoje dotychczasowe negatywne postaci. Tylko jak to zrobić, skoro nikt ich nie lubi?

- Staram się je nie tyle bronić, co uczłowieczać, co nie jest łatwe, bo często są napisane jednowymiarowo. Wśród seriali rzadko zdarza się scenariusz, którego nie trzeba poprawiać na planie. Trzeba sporo dodawać od siebie, ale wszyscy są do tego przyzwyczajeni. W każdym z nas jest jasna i ciemna strona, więc staram się, żeby ta równowaga była zachowana, żeby grana postać miała szansę trafić do wyobraźni widzów, którzy ją kupią, bo widzą, że ci ludzie też mają swoje uczucia i pragnienia.

Aktor z charakterystyczną twarzą ma więcej propozycji grania czy od razu skazany jest na zaszufladkowanie?

- Na rynku europejskim czy amerykańskim producenci i reżyserzy nie boją się stawiać na aktorów z charakterystyczną twarzą, za którą stoi dobry warsztat. U nas show-biznes jest nieduży, zgnuśniały i zaściankowy. Podejmuje się mało odważnych decyzji. Dlatego jesteśmy skazani na te same postaci, te same twarze.

Czyli przydałoby się ryzyko?

- Oj, tak, bo czymże byłoby życie bez ryzyka. Aktorzy charakterystyczni będą mieć mniej ról i będzie nudniej.

Aż cztery role w nowych polskich filmach zagrał pan w 2011 i 2012 roku. Filmy czekają na premiery. Jakie to były zadania?


- W filmie Tadeusza Króla "Ostatnie piętro" zagrałem niezbyt sympatycznego gościa, przyjaciela głównego bohatera. Rzecz dzieje się w środowisku wojskowych i dotyczy współczesnej Polski. W "Jestem Bogiem" o kultowym zespole Paktofonika, w reżyserii Leszka Dawida, zagrałem ojca Magika. W "Supermarkecie" gram kierownika supermarketu. Zapowiada się mocny thriller psychologiczny. Akcja toczy się w ostatnim dniu roku, panuje szaleństwo sylwestrowych zakupów. Zagrałem też w obecnym do niedawna na ekranach filmie "Kac Wawa", którego nie zdążyłem zobaczyć, bo podobno został wycofany z kin.

"Kac Wawa" ma fatalne recenzje i negatywne opinie widzów. Jak doszło do tego, że zdecydował się pan w nim zagrać?


- Film jest jedną z najbardziej nieprzewidywalnych sztuk. Tysiące elementów wpływają na końcowy efekt. Miałem wątpliwości, ale potraktowałem powierzone zadanie jak każde inne. Miała to być lekka komedia rozrywkowa o wieczorze kawalerskim. Więcej nie chcę mówić, bo aktor jest od grania...

Słyszał pan druzgocącą krytykę Tomasza Raczka?

- Mamy wolność słowa i demokrację. Szanuję zdanie Tomasza Raczka, bo zalew tego typu produkcji w naszym kinie jest czymś niepokojącym. Ale z drugiej strony jesteśmy sporym krajem i jest grupa widzów, która nie ma nic przeciwko podobnym komediom. Myślę, że każde doświadczenie jest cenne i jak coś nie wyjdzie, cóż... trzeba walczyć dalej.

Od roku nie możemy doczekać się filmu "Być jak Kazimierz Deyna", w którym gra pan ojca głównego bohatera. Dlaczego film nie wchodzi na ekrany?

- Był długi okres postprodukcyjny, jakieś drobne, lecz uciążliwe i pożerające czas problemy, ale dzięki opatrzności jest gotowy i będzie miał przedpremierowe pokazy na FPFF w Gdyni. To komedia obyczajowa, czyli gatunek, jakiego brakuje w polskim kinie. Inteligentna, ciepła, kojarząca się trochę z kinem czeskim.

Reżyserem filmu jest pana żona. Czy po raz pierwszy spotkaliście się na planie filmowym?

- Z żoną spotkałem się w pracy po raz pierwszy w teatrze, wiele lat temu. Pamiętam, że na początku to była ostra walka o terytorium, wojny gwiezdne spod znaku Marsa i Wenus, które z czasem zamieniły się we wspaniałą wzajemnie inspirującą koegzystencję.

Jak radzi pan sobie z zadaniami, gdy gra pan równocześnie kilka postaci?


- Wymaga to ogromnej koncentracji i dyscypliny. Stres jest duży, szczególnie gdy zauważam, że używam intonacji czy elementów fizyczności innej postaci, że coś mi się niepotrzebnego wkrada. Zdarza się to głównie, kiedy buduję jakąś postać teatralną i w tym samym czasie pojawiają się dni zdjęciowe w filmie czy serialu.

Podejrzewam, że spore nadzieje wiązał pan z serialem "Mrok", w którym pan grał główną rolę komisarza Grosza. Ale nie było dalszego ciągu jego przygód?

- Lubiłem ten serial i myślę, że on nie trafił w swój czas. Był kręcony w czasie zmian personalnych w TVR Miał potencjał i mieliśmy kręcić kolejne odcinki, ale do tego nie doszło.

Podobno do roli Grosza był przewidziany Robert Więckiewicz?


- Bardzo możliwe, ale nie mam pojęcia, dlaczego jej nie dostał. Często w tym zawodzie o wyborach decyduje przypadek, a na projekty telewizyjne ogromny wpływ mają redaktorzy, właściciele stacji, dyrektorzy. Słupki oglądalności i badania telemetryczne decydują, kto jest cool, a kto nie.

Serial "Mrok" miał być kryminałem w starym stylu, bez strzelania, bez gonitw i rozbijania samochodów. Miał nawiązywać do najlepszych francuskich kryminałów.

- W czasie, gdy ten serial powstawał, najmodniejsze były te, w których dużo strzelano i rozbijano samochody. Nasz miał klimacik i nawiązywał do najlepszych francuskich kryminałów z Delonem i Belmondem. Miał klimacik europejski.

Komisarz Grosz bardziej myślał, niż strzelał...

- Głównie myślał, a nasze życie składa się głównie z myślenia. Praca policjantów polega na niespecjalnie widowiskowych czynnościach - myśleniu i obserwacji. A ja jestem z tych, którzy uważają, że myślenie ma przyszłość...

Może to powodowało, że jego oglądalność ciągle malała i zmalała aż o milion widzów.


- Być może polski widz nie był przyzwyczajony do tak realizowanych seriali. Ale muszę powiedzieć, że serial był zarzynany przez stację "matkę".

Jak to?

- To są proste i sprawdzone chwyty: zmiana godziny emisji, brak promocji, puszczanie odcinków po dwa, byle szybciej je wyemitować. Z tego, co wiem, powtórki cieszyły się jednak przyzwoitą i w miarę stałą oglądalnością.

Zniknięcie serialu z anteny potraktował pan jako porażkę?

- Nie, pracę w nim potraktowałem jako cenne doświadczenie. Po wielu głównych rolach teatralnych, które zagrałem, był to dla mnie sprawdzian w nowej materii. Był to mój pierwszy serial.

Podobno o podjęciu decyzji zostania aktorem przesądziły warsztaty teatralne w MDK w Radomsku?


- Urodziłem się w Piotrkowie Trybunalskim, przez kilka lat mieszkałem w Bełchatowie, a później zamieszkaliśmy pod Radomskiem, gdzie mój ojciec dostał placówkę, bo z zawodu jest lekarzem weterynarii. Tam chodziłem do liceum i tam moja pani od polskiego Janina Czugajewska kazała mi brać udział w konkursach recytatorskich. Dziękuję, Pani Janino. Po maturze przez rok studiowałem filologię polską. Później uczyłem się w Studium Kulturalno-Oświatowym w Kaliszu, następnie studiowałem na Uniwersytecie Ludowym pod Strzelcami Opolskimi. W ten sposób uciekałem przed wojskiem. Ucieczka skończyła się, gdy dostałem się do PWST we Wrocławiu na Wydział Lalkarski.

Dlaczego lalkarski, a nie aktorski?


- Zdawałem do PWSFWiT w Łodzi tuż po maturze. Nie byłem przygotowany, bo pojechałem towarzysko, głównie po to, żeby wspierać kumpla. Pomyślałem, że aktorstwo to kierunek nie dla mnie, i dałem sobie spokój. Tym bardziej że nigdy nie myślałem o sobie jako aktorze. Uniwersytet Ludowy, który kończyłem, miał kierunek - instruktor teatru lalek. Dwa lata spędziłem w rzeczywistości teatru formy i gdy dowiedziałem się, że koledzy zdają na wydział lalkarski do Wrocławia, postanowiłem pójść razem z nimi. Zresztą tej szkoły też nie ukończyłem. Zawodowy egzamin aktorski zdałem przed komisją, której przewodniczył Gustaw Holoubek. Byłem na czwartym roku, gdy Jacek Głomb zaczął tworzyć zespół aktorski w Legnicy, zaproponował mi etat i w ten sposób tam się znalazłem. Coś w tym jest, że pielęgnuję raczej kręte ścieżki.

Ale w Legnicy nie miał pan szans na szersze zaistnienie jako aktor, bo pracował pan za daleko od Warszawy.


- "Wszystko, co w Warszawie, jest dobre, a co poza stolicą, nie istnieje". Ze zdumieniem słuchałem już w Warszawie kolegów, dla których sporym odkryciem było to, że poza Warszawą czy Krakowem powstają dobre spektakle. Spędziłem tam 11 lat. W międzyczasie grałem gościnnie w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.

Co dał panu legnicki okres?

- Myślę, że stworzył mnie jako aktora, bo nauczył warsztatu. Graliśmy tam wszystko. Byliśmy w teatrze wspólnotą. Nasz dyrektor wierzył, że teatr może zmieniać świat, a my tę wiarę z całego serca podzielaliśmy. Pamiętam pierwsze spektakle, gdy na scenie było 15 osób, a siedem na widowni. W moich myślach na zawsze pozostanie ten okres. Utrzymuję zresztą stały kontakt z kolegami. Dogrywam tam Szekspirowskie role. Gram tytułowego Otella i Klaudiusza w "Hamlecie". W Legnicy zagrałem około 50 ról.

Od 2009 roku jest pan aktorem Teatru Ateneum w Warszawie. Jak jest pan w nim wykorzystywany?

- Zagrałem kilka ciekawych ról w spektaklach realizowanych za dyrekcji Izabelli Cywińskiej i był to bardzo fajny zawodowy czas. Teraz dyrektorem Ateneum jest Andrzej Domalik i do tej pory mieliśmy dwie niewielkie premiery, przygotowujemy kolejną. Nie należę do aktorów narzekających i kiedy w macierzystym teatrze nie dostaję propozycji, to staram się realizować gdzie indziej. Gościnnie gram w Teatrze Studio i Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka. Jak pan widzi, z teatrem nie zerwałem i nie myślę zrywać mimo ról w filmie i serialach. Coś tam sobie myślę o reżyserii. Liczę na to, że polski biznes wreszcie zacznie inwestować w prawdziwą sztukę i poza teatrem instytucjonalnym będą się działy ciekawe rzeczy, ale to sprawa zmiany mentalności. Nasze społeczeństwo potrzebuje nie tylko rozrywki, ale poważnego, partnerskiego traktowania. Wierzę, że pojawią się mecenasi wspierający nietypowe projekty teatralne, otwierające rzeczywistość i przestrzeń w innych kierunkach. Mówiąc krótko i dosadnie: Kultura, głupcze!

Napisano, że reprezentuje pan aktorstwo konkretne, z mięsa i krwi, że nie ma w pana grze grama fałszu, że gra pan o wszystko. Czy tak rzeczywiście jest?

- Albo idzie się na całość i jest się tu i teraz, albo tworzy się dystans i komentuje rzeczywistość. Widz musi czuć bardzo konkretną obecność mojego bohatera i cieszy mnie, że starcza mi energii i warsztatu, że to, co robię, jest odbierane w zacytowany sposób.

Widać to było na przykładzie serialu "Ratownicy", w którym zagrał pan naczelnika Pogotowia Górskiego, Cezarego Bachledę. Jak wspomina pan tę pracę?


- Był to ciekawy i dość nietypowy projekt, ryzykowny jak na warunki TVR Ale fajnie było w nim zagrać, bo reżyserował Marcin Wrona, ceniony reżyser filmowy. Ciężka walka, ale zarazem wspaniała. Świetna ekipa, wspaniali partnerzy i przepiękne okoliczności przyrody - zarówno w Zakopanem, jak i w słowackich Tatrach. Mieliśmy kręcić drugą transzę, ale jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Taki serial jak "Ratownicy" wymaga sporych środków finansowych.

Oglądaliśmy pana we wspaniale poprowadzonej roli esesmana w serialu "Czas honoru". Jak ludzie reagowali na pana na ulicy?


- Moja rola skończyła się w trzeciej transzy, bo "zły Niemiec" zginął w dramatycznych okolicznościach. Zauważyłem, że ludzie, których spotykam np. w podmiejskiej kolejce, którą dojeżdżam do Warszawy, traktują mnie ze szlachetnym dystansem. Myślę, że powodują to postaci, które gram.

Ciekaw jestem, jaki będzie stosunek widzów do pana najnowszej roli Alberta Pokory, kapryśnego gościa hotelowego w serialu "Hotel 52"?

- Albert Pokora dał się we znaki wszystkim pracownikom hotelu. Ucieszyłem się, gdy otrzymałem tę komediową propozycję. Zresztą Albert już w "literkach", które dostałem, miał w sobie coś intrygującego, ja starałem się tylko tego nie zepsuć.

Co pan teraz gra?

- Zagrałem w kolejnej transzy "Przepisu na życie", jakiś drobiazg u Wojtka Smarzowskiego w filmie kinowym "Siedem dni", o policjantach drogówki. W Teatrze Studio gram w sztuce "Sierpień". W Laboratorium Dramatu jestem w próbach tekstu Krzyśka Szekalskiego "Samospalenie" - spowiedzi oficera SB. A poza tym, panie Bohdanie, jak pan wie... z taką twarzą łatwo nie jest.

Życie wypełnia panu tylko nieustanne wcielanie się w postaci?

- Nie tylko. Kocham muzykę. Moja płytoteka jest pełna bardzo zróżnicowanej muzyki: od klasyki, poprzez jazz, hip-hop i elektronikę, do ciężkich brzmień. Uważam, że muzyka jest językiem wszechświata i jeżeli czegoś żałuję w życiu, to tego, że nie potrafię grać na żadnym instrumencie. Ale przecież wszystko może się zdarzyć... Nie przypadkiem jedną z moich ulubionych płyt jest krążek o wiele mówiącym tytule "Outside" Davida Bowie. Może wyprodukuję jakąś niszową kultową płytę...


Przemysław Bluszcz posiada imponujący zestaw ról i nagród oraz jedną z najbardziej charakterystycznych twarzy w polskim kinie. Na co dzień aktor Teatru Ateneum w Warszawie. Najbardziej zapamiętany z seriali "Mrok" (komisarz Grosz), "Naznaczony" (Tolek), "Ratownicy" (Cezary Bachleda), Uwe Rappke w "Czasie honoru". Ostatnio "Przepis na życie" (Leon Gwizdała) "Głęboka woda" (Janusz Adamczyk) Albert w "Hotelu 52". W tym roku zobaczymy go w czterech nowych pol skich filmach kinowych: "Supermar ket", "Być jak Kazimierz Deyna" "Ostatnie piętro" i "Jestem Bogiem" Zagrał też w kontrowersyjnym filmie "Kac Wawa" (Kobyła), który został zdjęty z kin przez producenta.

(Bohdan Gadomski, „Z taką twarzą łatwo nie jest”, Tygodnik Angora nr 19/13.05,2012)