Drukuj

Mocnym akcentem - "Naszą klasą" Tadeusza Słobodzianka - rozpoczęła się druga edycja Festiwalu Teatru Nie-Złego. Tym razem impreza ta podzielona została na cztery weekendy, podczas których widzowie mają okazję zapoznać się ze spektaklami czterech oryginalnych i odważnych artystycznie teatrów. Na pierwszy ogień poszedł warszawski Teatr na Woli, który wzbudził wiele emocji i gorące dyskusje. Pisze Agnieszka Misiewicz.

Spektakl na podstawie dramatu "Nasza klasa", za który Tadeusz Słobodzianek otrzymał Literacką Nagrodę Nike, to nie tylko dzieło na najwyższym poziomie artystycznym, ale i ważny głos teatru w sprawie niepamięci i wybielania przeszłości. Dotyka bowiem zarówno wielkiej, "niewygodnej" historii narodowej, jak i osobistych dramatów ludzkich, przejmująco opisanych i świetnie zagranych. Temat relacji polsko-żydowskich był w ostatnich latach bardzo eksploatowany w teatrze. Najwidoczniej jest jednak ciągle nieprzepracowany, bo spektakl nie stracił ani trochę na swej sile rażenia.

Zgodnie z podtytułem dramatu, jest to "historia w XIV lekcjach", której bohaterami są Polacy i Żydzi, koledzy ze szkolnej ławki. Nie przypominają jednak uczniów - to dorośli ludzie, których wygląd wskazuje na wiek i wykonywaną profesję: jest wśród nich siwa służąca Zocha, ksiądz Heniek, rabin Abram, wieśniaczka Rachelka czy żołnierz Menachem. W pierwszej scenie każda z postaci przedstawia się, podaje zawód ojca i informuje, kim sama chciałaby zostać w przyszłości. Okrutny bieg historii nie da jednak nikomu zrealizować swoich planów. Przez cały spektakl tych dziesięć postaci snuje swoje opowieści, które, często nakładając się na siebie, tworzą jedną historię - przepełnioną nienawiścią, bestialstwem i śmiercią. Bohaterowie nie przypominają też kolegów, tylko czasem pojawiają się między nimi okruchy zrozumienia.

Ich przerażająca historia opowiedziana jest z perspektywy czasu, po śmierci wszystkich postaci - jakby z zaświatów - Słobodzianek nie kryje zresztą inspiracji "Umarłą klasą" Tadeusza Kantora. Każda z postaci umierając, zabiera swoje krzesło i wychodzi za drzwi klasy, włączając się jednak czasem do opowieści. Przeplatana jest ona krótkimi scenami, w których aktorzy, niczym na szkolnym apelu, recytują wierszyki: o Kolumbie, Koperniku, Kościuszce czy Archimedesie, groteskowo przerysowując przy tym gesty i słowa. Rozładowuje to niewyobrażalne napięcie, które rodzi się po opisywanych przez nich wydarzeniach. Z drugiej jednak strony - konwencją szkolnej akademii przypominając, że mamy do czynienia ze wspólnotą klasową - sceny te przynoszą gorzką refleksję o fikcji tego pojęcia. Padające ze sceny słowa "kolega z klasy jest jak rodzina" to w ich rzeczywistości wyświechtany frazes. Nie ma "naszej" klasy, nie ma "nas". Są tylko oni - ci źli - i my. Ale nawet w ramach tego "my" dostrzec można raczej zbiór egoistycznych jednostek, dbających głównie o własne interesy.

Można się zastanawiać, czy zło drzemie w naturze człowieka, czy jest zdeterminowane czasem, miejscem i sytuacją, w której przyszło żyć bohaterom. Może zło niewyzwolone przez sytuację polityczną nie ujrzałoby światła dziennego? Być może, ale "Nasza klasa" nie daje zbyt optymistycznej odpowiedzi. Obojętnie, czy nad drzwiami wisi krzyż, sierp i młot czy swastyka (prostota scenografii nadaje tym elementom bardzo wyraźne znaczenie), zło między ludźmi istnieje, tylko przejawia się z większą lub mniejszą siłą. Pierwsze zgrzyty między Polakami i Żydami widać już na początku spektaklu, kiedy w trakcie modlitwy chrześcijanie biją Menachema, który raczył przeszkodzić im rozmową o kinie. Potem jest już tylko gorzej - Jakub Kac zostaje zatłuczony na śmierć przez kolegów z klasy, Dora - zgwałcona przez tych samych, a później spalona w stodole wraz z innymi Żydami, Menachem torturuje tych, przez których on i jego bliscy zaznali tyle cierpienia.

Słobodzianek nikogo nie osądza, nie mówi: patrzcie, ci są dobrzy, a ci źli. Każdy jest po trosze i ofiarą i katem. Nawet jeśli na przekór wszystkim przezwyciężają podziały i - jak Włodek czy Zocha - ratują Żydów (Rachelkę i Menachema) przed zagładą, są dla siebie nawzajem destrukcyjni. Ponad tym wszystkim pozostaje tylko Abram, który jeszcze w szkole wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Nie wiadomo jednak, co stałoby się z nim, gdyby nie ominęła go zawierucha dziejów. Jego obecność na scenie, recytacja przychodzących od niego listów jest elementem rozluźniającym nieco zagęszczoną atmosferę spektaklu. Bez takich elementów byłby on emocjonalnie jeszcze trudniejszy do zniesienia.

"Naszej klasie" poświęcona była także dyskusja, w której udział wzięli autor i Ondrej Spišák, reżyser. Legnica, niegdyś kulturowy tygiel (co widać zresztą do dziś) to miejsce, w którym odbiór tej sztuki jest bardzo szczególny. Mimo, że nazwa "Jedwabne" nie pada w dramacie, historia ta jest zawsze odczytywana w kontekście wydarzeń w tej miejscowości. I słusznie, bo Tadeusz Słobodzianek inspirował się książką Jana Tomasza Grossa, opisującą zamordowanie jedwabieńskich Żydów przez ich sąsiadów - Polaków. Legniccy widzowie dostrzegli jednak jej niezwykłą uniwersalność. "To opowieść nie tylko o polsko-żydowskiej sprawie, ale także o nas, o konfliktach, które zdarzają się wszędzie tam, gdzie żyją obok siebie ludzie różniący się narodowością, religią, wyznawanymi wartościami czy stylem życia" - mówili.

Inne realizacje "Naszej klasy" zdają się to potwierdzać - w Barcelonie spektakl opowiada o zwaśnionych Hiszpanach, te same problemy dostrzegli na gruncie społecznym Węgrzy czy Brytyjczycy, wystawiając dramat w Budapeszcie i Londynie. Nawet Szwedzi i Japończycy twierdzą, że to sztuka o nich i chcą wystawić ją u siebie. Nie chodzi bowiem o to, aby rozdrapywać stare rany, ale by je wyleczyć, podejmując próbę zwrócenia uwagi społeczeństwa na problemy, które są wiecznie żywe.

Odciążeniem dla tak ważnej, ale i trudnej, tematyki był spektakl drugiego dnia festiwalu "Koziołek Matołek", również Teatru Na Woli, także w reżyserii Spišáka. Niech bohater nikogo nie zwiedzie - na spektaklu dobrze bawiły się zarówno dzieci, jak i dorośli. Ci drudzy być może nawet lepiej, bo młodym widzom z czasem zaczęły nieco przeszkadzać nierówności w dynamice akcji.

Tekst Kornela Makuszyńskiego zaadaptowano z dużą swobodą, nawiązując nawet momentami do aktualnej sytuacji społeczno-polityczno-gospodarczej w kraju i na świecie. Koziołek ucieka przed kibicami, trafia na wojnę w Afganistanie... Monolog Koziołka po zdobyciu medalu w skokach narciarskich nie pozostawia już żadnych złudzeń, że chce on zjednać sobie także dorosłą część publiczności. "Jestem rewolucjonistą, ale także cenię sobie tradycję" - zapewnia nasz bohater przed telewizyjną kamerą, dodając zaraz, że kilka dni temu dzwonił do niego Barack Obama pytając "co z tym kryzysem?". Dorośli uśmiechają się, bo reżyser całkiem sprytnie wodzi ich za nos. Wreszcie jednak pycha ulatuje z Koziołka, pękając niczym balon, i znów staje się, tak ukochanym przez dzieci, rezolutnym Matołkiem.

Paweł Domagała w tytułowej roli zjednuje sobie ogromną sympatię widzów przede wszystkim spontanicznością i luzem. W czasie spektaklu co rusz dzieci komentują rozwój akcji ("O, ja cię!", "Nie wolno tak!"), na co Koziołek żywo odpowiada ("No dokładnie!", "Widziałaś, co się stało?!", "Siema!", "Cisza, bo teraz będzie akcja!"). Pocieszny Matołek zawsze może liczyć na pomoc małych widzów - nie wydają go, gdy chowa się pod przebraniem kucharza, podpowiadają, gdzie się znajduje i którędy do Pacanowa. Bohater biega po scenie jak szalony, wszędzie go pełno, co pozwala młodszej części publiczności zachować skupienie. To zdecydowanie najbardziej charyzmatyczna postać, choć pozostali aktorzy nie pozostają daleko w tyle. Kiedy jednak postać kreowana przez Domagałę schodzi na drugi plan - akcja zwalnia i najmłodsze dzieci tracą nieco koncentrację.

Uwaga małych widzów przyciągana jest więc także za pomocą wykonywanej na żywo muzyki i oprawy dźwiękowej (beczenie na głosy, plusk wody czy odgłosy ptaków imitowane przez aktorów) i warstwy scenograficznej. Ta tworzona jest na poczekaniu z papieru - aktorzy rysują wnętrze pokoju i wycinają jego ruchome elementy, z kulek papieru sadzą całe pole kapusty, a dużych, poszarpanych arkuszy - dzikie zwierzęta.

Chyba najpiękniejszą, najbardziej plastyczną, jest scena na dworze chińskiego cesarza. Artyści, stojąc jeden za drugim, nucą orientalną melodię, rękoma tworząc przy tym bajeczną choreografię. W tym czasie schowana za nimi Anna Kózka przemienia się w malutkiego cesarza: papierowy kostium zakrywa jej zgięte w kolanach nogi, przesuwając się w ten sposób w stronę publiczności wygląda przekomicznie. Cesarzowi bardzo podoba się kozia bródka naszego bohatera, daje mu więc ultimatum: może poślubić cesarską córkę, ale najpierw musi nauczyć się ich alfabetu - to tylko kilkadziesiąt tysięcy znaków. Kiedy biedak rozpoczyna naukę, zaczynają wirować - niczym w jego skołatanej głowie - wyświetlane na scenie tajemnicze litery, których nie sposób spamiętać.

Z nietypowego zdarzenia w Chinach Matołek wychodzi oczywiście obronna ręką, jak zresztą z każdego, które przydarzyło mu się na drodze do Pacanowa. Gdy jednak okazuje się, że jego podróż okazała się nadaremna i nie podkują mu kopytek - biedak nie może odżałować, ile musiał wycierpieć na próżno. "Ale ile miałeś przygód!" - wykrzykuje jakieś dziecko, wywołując na widowni salwę serdecznego śmiechu, który jest chyba kwintesencją tego uroczego spektaklu.

Ten niezwykle udany weekend z Teatrem na Woli to dopiero początek legnickiego festiwalu. Przed nami jeszcze spotkanie z Teatrem Wierszalin z Supraśla, który 2 i 3 czerwca pokaże spektakle "Wierszalin. Reportaż o końcu świata" oraz "Bóg Niżyński". Po wakacjach na widzów czekają kolejne interesujące wydarzenia: 15 i 16 września tryptyk wrocławskiego Teatru ZAR ("Fragmenty o przeczuciach nieśmiertelności ze wspomnień wczesnego dzieciństwa", "Cesarskie cięcie. Próby o samobójstwie" oraz "Anhelli. Wołanie"), a 17 i 18 listopada "Ferdydurke" i "Bracia Karamazow" Teatru Provisorium z Lublina.

(Agnieszka Misiewicz, Naprawdę Nie-Źle w Legnicy, www.teatralia.com.pl, 30.04.2012)