Drukuj

Bardzo dobry artystycznie, z kilkoma organizacyjnymi minusami. Kontrapunkt jak zwykle przybliżał trendy, prowokował dyskusje i ściągał tłumy. Tegoroczny Przegląd Teatrów Małych Form zakończył się sobotę, późnym wieczorem. Złośliwe uwagi festiwalowych bywalców sprowokowała nagroda dla autorek tekstu do przedstawienia "III Furie". Czy słusznie? Nie wydaje mi się. Pisze Katarzyna Stróżyk.

Sześć dni, czternaście konkursowych propozycji i całe mnóstwo wydarzeń towarzyszących. Choć bilety na Kontrapunkt rozchodzą się na długo przed jego rozpoczęciem (pierwsze rezerwacje pojawiają się już przed ogłoszeniem programu imprezy), organizatorzy dbają o to, by każdy mógł poczuć atmosferę teatralnego święta. Wystawy, koncerty, spektakle pozakonkursowe, wystawa fotograficzna, panel dyskusyjny, rozrywkowe i naukowe punkty programu, wśród których każdy może znaleźć coś, co go zainteresuje. Warto także wspomnieć o drugiej edycji Małego Kontrapunktu, czyli weekendowych prezentacjach dla dzieci, połączonych z warsztatami i koncertami. Można już mówić o tym, że w Szczecinie chwycił ten fantastyczny pomysł na edukację teatralną - wejściówki rozchodziły się jak ciepłe bułeczki.

Miejsce w świecie

Większość zakwalifikowanych do konkursu przedstawień to solidna teatralna publicystyka. Pojawiały się w nich pytania o kobiety ("Magnificat" Chóru Kobiet), stosunek do religii ("Męczennik" Schaubiihne), społeczny porządek ("Sieroty" Teatru Powszechnego), narodowe frustracje ("III Furie" Teatru im. Modrzejewskiej), o to, co zostawimy w spadku po sobie kolejnym pokoleniom ("Rost" Wuppertaler Buhnen).

Grand Prix festiwalu publiczność przyznała spektaklowi "Bastard" w wykonaniu holenderskiego lalkarza Dudy Paivo. Zachwyt wzbudziła może nie tyle sama, dość banalnie przedstawiona, historia człowieka, usiłującego wydostać się z obcego, osaczającego go świata, co wirtuozerska animacja lalkowych bohaterów.

Sceny animacji głowy konia nogą, czy tańca z beznogą staruszką, widzowie nagrodzili długimi brawami. Bardzo zasłużenie - pod względem formy i artystycznej maestrii "Bastard" był bowiem jednym z najbardziej godnych uwagi wydarzeń szczecińskiego festiwalu.

Gusty publiczności i jurorów tegorocznego Kontrapunktu solidnie się w tym roku rozminęły. Ogłoszenie, że Główna Nagroda przyznana została przez Ewę Skibińską, Rudolfa Zioło, Romana Pawłowskiego i Wiktora Rubina projektowi "Chór Kobiet: Magnificat" [na zdjęciu], przyjęto z entuzjazmem. Przedstawienie w wykonaniu 25 pań, w różnym wieku i wykonujących różne zawody, podejmuje rozmowę o miejscu kobiety w katolickim społeczeństwie, w którym nawet ateiści biorą śluby kościelne i chrzczą dzieci. Wykrzyczany tekst, złożony z rozmaitych cytatów (literatura, publikacje prasowe, pieśni sakralne, a nawet... przepisy kulinarne Nigelli Lawson) to przede wszystkim głos sprzeciwu tych, których kultura i religia ustawiła praktycznie na pozycji mniej wartościowych, w teorii nakazując atencję i szacunek. Kolejne wyróżnienia jurorskie wywołały już daleko mniej pozytywne komentarze. Szczególne pytania sprowokowały aż trzy nagrody dla "Męczennika" z berlińskiego Schaubiihne, opowieści o uczniu, popadającym w religijny radykalizm i zwalczającej go nauczycielce biologii. O ile jeszcze sam pomysł pokazania, jak niewiele dzieli fanatyków z obu stron święto-świeckiej barykady, wydawał się obiecujący, to jego rozwinięcie w kuluarowych dyskusjach oceniano raczej negatywnie, jako zbyt powierzchowne, a nawet - szkolne. Podobnie reagowano na wyróżnienie dla "Safe

Absence" holenderskich tancerek z grupy Tr.a.s.h. Choć podziw budziła sprawność artystek, to przekaz ich spektaklu (tęsknoty, pokuta, grzech) wydawał się mocno zagmatwany i niezbyt zrozumiały.

Złośliwe uwagi festiwalowych bywalców sprowokowała też nagroda dla autorek tekstu do przedstawienia "III Furie". Czy słusznie? Nie wydaje mi się. Połączenie "Dzidzi" Sylwii Chutnik z pamiętnikami byłego AK-owca ("Egzekutor" Stefana Dąmbskiego) pozwoliło stworzyć poruszający obraz Polski, w której narodowe stereotypy przeplatają się z tęsknotami do bohaterstwa, ślepe okrucieństwo z biciem pokłonów Bogu i fałszywym bożkom, a wszystkie bolączki i porażki da się usprawiedliwić kibicowską przyśpiewką "Polacy, nic się nie stało!". Spektakl Marcina Libera imponował też perfekcyjną realizacją reżyserską, scenograficzną i aktorską.

Dziennikarze śledzący festiwalowe prezentacje swoje wyróżnienie postanowili przyznać austriackiej grupie Liquid Loft, znanej już z występów na Kontrapunkcie w poprzednich latach. Multimedialne widowisko "Talking head", opowiadające o zagubieniu się w świecie nowoczesnych technologii i miałkości kontaktów poprzez internetowe komunikatory, uwodziło i wykonaniem, i mądrym przekazem. Pokazało też, że porywający teatr można zrobić za pomocą naprawdę skromnych środków.

Podziały i wpadki

Przedstawieniem, które bodaj najbardziej podzieliło Kontrapunktową publiczność, byli "Bracia Karamazow" Janusza Opryńskiego z lubelskiego Teatru Provisorium. Adaptacja powieści Fiodora Dostojewskiego jednych urzekała przemyślaną formą i świeżością podejścia do literackiego pierwowzoru przy zachowaniu tradycyjnych teatralnych środków, innych - nudziła tak bardzo, że pochrapywali lub gremialnie opuszczali salę. Sprzeczne opinie zebrało też "Jak być kochaną" z koszalińskiego Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Oprócz głosów o ciekawej interpretacji, fantastycznie ustawionym ruchu scenicznym i znakomitych aktorach, dawały się słyszeć i takie o całkowitym zepsuciu znakomitego opowiadania Kazimierza Brandysa.

Idę o zakład, że gdyby losowo wybranej grupie widzów tegorocznego Kontrapunktu postawić pytanie o największy minus imprezy, większość wskazałaby konieczność oglądania spektakli z ławek ustawionych na scenie. Na pozbawione oparć siedziska narzekano powszechnie, tym bardziej że trudno znaleźć uzasadnienie dla takiego dręczenia odbiorców - we wszystkich wypadkach śledzenie akcji z fotela na widowni byłoby równie efektywne. Rozżalenie sięgnęło zenitu podczas finału festiwalu, kiedy to okazało się, iż dla niektórych widzów nie ma miejsc siedzących, mimo stłoczenia pozostałych. Oglądanie w zaduchu i ścisku "W imię Jakuba S." duetu Monika Strzępka - Paweł Demirski nie pozwalało należycie się skupić na scenicznych wydarzeniach i nie ma się co dziwić tym, którzy wyszli z teatru w przerwie.

Szkoda też, iż na miejsce wystawienia pozakonkursowego przedstawienia "Cinemaitique" wybrano halę Opery na Zamku. Przepiękne multimedialne widowisko wymagało miejsca bardziej kameralnego, ciemniejszego i mniejszego, pozwalającego na zanurzenie się wraz z aktorami w wirtualny świat. W namiocie przy ulicy Energetyków, z kilkumetrowym odstępem między sceną i widownią, przy akompaniamencie hałasu dobiegającego z ulicy, spektakl oglądało się beznamiętnie, niemal jak film w kinie.

Osobną kwestią pozostaje brak ubezpieczenia dla uczestników Dnia Berlińskiego. Informacja w gazetce festiwalowej, którą nie każdy przecież czyta, na dwa dni przed wyjazdem, wydaje się mało poważna. Dzień Berliński nie jest prywatną wycieczką, a częścią składową jednej z najważniejszych imprez w Szczecinie. Osoby w nim uczestniczące (rokrocznie są to cztery pełne autokary) wykupiły nietanie karnety. W tym roku hospitalizacji wymagał jeden z kontrapunktowych widzów - może warto wyciągnąć z tej historii wnioski na przyszłość?

Mimo drobnych wpadek, tegoroczny Kontrapunkt z pewnością zaliczyć trzeba do imprez bardzo udanych. Ciekawe, stojące na wysokim poziomie spektakle, bogactwo wydarzeń okołofestiwalowych, olbrzymie zainteresowanie odbiorców - to wszystko sprawia, że marka Przeglądu Teatrów Małych Form wciąż się umacnia (biorąc pod uwagę, że zakończona edycja była 47. w historii - jest to niemały wyczyn). W niespokojnych dla teatru czasach prób przekształcenia artystycznych scen w maszynki do zarabiania pieniędzy Kontrapunkt udowadnia, że ludzie z niesłabnącym apetytem na sztukę ambitną wcale nie są wymierającym gatunkiem. Zatem - czekajmy spokojnie na przyszłoroczny festiwal.

(Katarzyna Stróżyk, „Po Kontrapunkcie”, Kurier Szczeciński, 24.04.2012)