Drukuj

Na widowni tak gorąco, że ledwo da się oddychać. Mała Scena Teatru Studio tym razem goszcząca Marcina Libera oraz zespół teatru w Legnicy i ich osławiony już spektakl z trudem mieści wszystkich przybyłych. Pot, ścisk i brak powietrza tworzą specyficzny klimat niewygody. Recenzja Doroty Ogrodzkiej.

Trudno się dziwić, że „III Furie” Marcina Libera przyciągnęły tłumy. W końcu Laur Konrada – najważniejsza nagroda reżyserska w kraju – zobowiązuje. Na Warszawskie Spotkania Teatralne realizacja tego kolażu potrójnego autorstwa: Małgorzaty Sikorskiej- Miszczuk, Sylwii Chutnik i Magdy Fertacz zjechała więc już jako wydarzenie. Wściekłość, bezkompromisowa złość, krytyka o celnym ostrzu – tak opisywali poruszeni wielbiciele przedstawienia. Tłumione wyrafinowanie tabu –wywleczone na wierzch, najciemniejsze zakamarki wyobraźni – wydrenowane, lęki i chore fantazje, resentymenty narodowe i kompleksy – zdemaskowane – dla tak entuzjastycznie zachwalanych walorów można nawet przecierpieć ukrop na widowni.

Niestety jednak wszystkie rozbuchane nadzieje zostają wystawione na nie lada próbę. Jaki jest jej wynik – trudno jednoosobowo przesądzać. Jedno jest pewne: efekt spotkania trzech autorek, jednego reżysera i legnickiego zespołu nie sposób nazwać olśniewającym i odkrywczym. Po pierwsze dlatego, że wszystkie wątki eksponowane tu z przekonaniem o ich wynalazczej świeżości  zostały już dawno nazwane i poddane obróbce, krytyce, wpuszczone w ruch. Polska zaściankowość i ciemnota, wybuchowa mieszanka biedy i głupoty – to wszystko dotknięte po powierzchni i ogólnikowo, jak zbiorowe jęknięcie nad tym, że było źle, jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Diagnozy „III Furii” oślizgują się w banał i łatwą prześmiewczość pełną dystansu i braku choćby szczypty antropologicznej wrażliwości na inne niż moje doświadczenie kulturowe. Są jak gorzkie żarty zbudowane na  stereotypach – coś w nich prawdziwego jest, ale to co da się znaleźć jako autentyczne wszystkim jest dobrze znane i wielokrotnie już omawiane, zaś to, co skomplikowane  i potencjalnie odkrywcze, domagające się oglądu, analizy, zatrzymania – zostaje nieznośnie uproszczone i potraktowane z niedbałą pogardą.

Bohaterki i bohaterowie spektaklu Libera to żałosne, nieudolne, prymitywne postaci – tak najwyraźniej kreuje je reżyser i tak każą nam je widzieć autorki tekstu. I choć dystansujący pozornie refren, mantryczna przyśpiewka „kto wie czy było tak” powtarza się raz po raz, to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy spektaklu właśnie sądzą, że wiedzą najlepiej i z łaskawością podzielą się z nami tą ekskluzywną wiedzą o świecie, która uprawnia ich do nonszalancji, wyśmiewania i wytykania palcem.

Danuta Mutter  to chłopka, która w trakcie wojny odbiera ukrywającym się w jej stodole kobietom ostatni płaszcz, a potem bez żenady  i większych dylematów przydusza trójkę swoich dzieci. Czwarte okazuje się kalekie i uruchamia lawinę dziwacznych postaw swej matki – od niechęci i pragnienia, by pozbyć się niewygodnego ciężaru po decyzję o oddaniu dziecka na targu. Karkołomne konstelacje fabularne prosto z „Dzidzi” Sylwii Chutnik może i byłyby zabawnym splotem – tak absurdalnym, że dotykającym jakiś istotnych, bolesnych punktów na ciele narodu – oskarżających tendencje do cierpiętnictwa, hipokryzji i bezmyślności. Pod warunkiem jednak, że dawałyby szansę na jakąkolwiek głębię, okazję do przyjrzenia się złożoności i nieoczywistości tej historii. Tu jednak wszystko w jakimś sensie jest proste. Widz wie, że musi być mu głupio i że ogląda portret niechcianej części swojej rodziny. W tej wizji prowincja jest przestrzenią, której należy się wstydzić i o której z żenadą powinno się milczeć. Sęk w tym, że krytyka ta prowadzona jest z pozycji wyższości, intelektualnej dominacji i podskórnego przekonania o tym, że ludzie dzielą się na tych kompetentnych – kulturowo, społecznie, intelektualnie i tych prymitywnych – którzy zawsze grzęznąć będą w braku ogłady, religijnym, pełnym hipokryzji zamroczeniu i nieudolności ekonomicznej.

Drugi wątek spektaklu, historia profesorowej i jej inteligenckiej rodziny, ma być równoważącym oskarżeniem rzuconym w twarz innej konstrukcji polskości. Tu wstydliwą narracją jest opowieść o synu – egzekutorze AK, który odebrawszy staranne, mieszczańskie wychowanie i wypielęgnowany w katolickiej, chlubnej tradycji, w cieniu mitu o bohaterskich czynach na swój sposób realizuje ów męski-polski-katolicki paradygmat – mordując pod egidą władzy państwowej dzieci, kobiety i starców.

Problem z „III Furiami” taki, że wydają się one konstelacją łatwo rozpoznanych słabych punktów, których krytyka pozornie nie wymaga ani subtelnej analizy ani precyzyjnej dramaturgii – wszystko ze wszystkim łatwo się łączy i wychodzi niby mocny, wyrazisty obraz. Niebezpieczna to jednak taktyka, bowiem pomija szczegół, niuans i – ostatecznie – podmiot. Jeśli konstruować przepis na spektakl o współczesnej Polsce według Marcina Libera i jego trzech dramaturżek, to mógłby on brzmieć mniej więcej tak: wrzućmy do jednego worka wszystkie tematy-klucze, zorganizowane wokół konstrukcji polskości. Niech to będą wszelkie patologie widziane z perspektywy pogardy i łatwej oceny, wszystko to, z czego głośno i nie raz już się naśmiewaliśmy: katolicyzm w tej wersji, o której wszyscy wiedzą, że bywa nieco żenujący, patriarchat, prowincjonalna mentalność, niedouczenie, pijaństwo, cierpiętnictwo. Wymieszajmy to kilkoma mocnymi potrząśnięciami, okraśmy ogłuszającą punkową muzyką i wylejmy całą tę papkę na widza. Niech myśli, że jest tak odważny i tak otwarty, że przyjmie każdą dawkę gorzkiej prawdy o sobie i swoim kraju. Problem jest tylko taki, że w papce niknie złożoność i szczegół,  wszystko równie zgrabnie się w niej topi, wszystko z łatwością do niej wrzuca. Wszystko jedno ostatecznie co i w jakiej proporcji w niej się znajdzie.

„III Furie”, Marcin Liber, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy

(Dorota Ogrodzka, „„III Furie” Marcina Libera – recenzja”, www.zwierciadlo.pl, 13.04.2012)